To mój ostatni post w tym roku… Czy mogę uznać rok 2013 za
udany? Czy osiągnęłam coś znaczącego? Czy nie zmarnowałam czasu?
Tyle pytań. A jak trudne są odpowiedzi.
To chwila, kiedy wszyscy stoimy na krawędzi czasu, myśląc nad
tym jak szybko płynie.
I co zrobić by go nie zmarnować.
„Każdy koniec jest początkiem czegoś nowego”
Pamiętajcie o tym ;)
Nie będę robić podsumowań, bo nie jestem w tym dobra. Nie lubię
oglądać się za siebie, gdy zza horyzontu wyłania się już nowy ląd. I tego też
Wam życzę:
Nigdy nie żałujcie tego, co było, lecz wspominajcie tylko dobre
chwile. I patrzcie zawsze przed siebie z optymizmem, bo przed każdym z Was
pojawiają się nowe szanse i nadzieje, trzeba tylko umieć je dostrzec.
Dzieci zamkniętych przez matkę na mrocznym poddaszu już od
dawna nie ma… Papierowe kwiaty strawił ogień, a zemsta została dokonana. Cathy
i Chris- teraz już dorośli, w końcu ułożyli sobie życie z dala od cierpienia i
bolesnych wspomnień. Tak im się przynajmniej wydaje. Tak głębokie rany nigdy
jednak do końca się nie goją i zostawiają bolesne blizny, które rozerwać może
na nowo jedno małe słowo: prawda. Para decyduje się na wspólne życie, mimo iż
jest to zakazane. Uciekają, tak daleko jak mogą, zostawiając przeszłość za sobą
i okrywając się kłamstwami niczym grubym kocem, który ma ich ochronić przed
przeszłością. Ta jednak zawsze znajdzie drogę ku prawdzie, nie bacząc na to, że
jej odkrycie może zniszczyć wszystko wokół…
„Jeżeli udało nam się przetrwać najgorsze, jak można wątpić, ze
nie poradzimy sobie z najlepszym?”
Nadchodzi wreszcie czas by pozwolić młodemu pokoleniu
przejąć głos i opowiedzieć dalszą część tej wstrząsającej do głębi historii z
zupełnie innego punktu widzenia. Teraz narratorami zostają synowie Cathy, Jory
i Bart, którzy dzielą między siebie opowieść, snując ją na przemian. Ich wersje
wydarzeń różnią się od siebie, podobnie jak różnią się sami chłopcy. Obie
jednak, choć innymi drogami, prowadzą do tego samego, dramatycznego finału.
Nie trzeba długo czekać, by mroczna przeszłość upomniała się
o swoje. Gdy do willi sąsiadującej z domem rodziny wprowadza się tajemnicza
dama w czerni wraz z liczną służbą, nikt nie spodziewa się, że wkrótce ich
życie wywróci się do góry nogami. Młodszy syn Cathy, Bart, zaczyna
niebezpiecznie fascynować się starą kobietą i jej posępnym lokajem. Fascynacja
szybko przeradza się w coś dużo większego i bardzo niebezpiecznego, dla
młodego, podatnego na wpływy innych chłopca. Wkrótce w ręce Barta trafia pamiętnik dawno zmarłego milionera
Marcolma Neala Foxwortha. Lektura zmieni
dziecko nie do poznania a tajemnice zdradzane stopniowo przez lokaja zmienią
życie całej rodziny w koszmar.
„Takie już jest życie; na każde dwie sekundy radości przypada
dwadzieścia minut smutku. Więc powinieneś zawsze umieć docenić te rzadkie dwie
sekundy i umieć cieszyć się każdą chwilą radości.”
Choć opowieść podzielona jest między dwóch braci, na
pierwszy plan bezdyskusyjnie wysuwa się Bart. Choć jest zaledwie
dziesięcioletnim chłopcem jest to bardzo dramatyczna postać. Bart jest bardzo
agresywnym, zbuntowanym, niemiłym dzieckiem, które przepełnia gniew i
rozgoryczenie. W przeciwieństwie do swojego utalentowanego brata jest
nieudacznikiem. Czuje się gorszy i mści się na wszystkich za to. Nie akceptuje
siebie, dlatego stale gra różnie role i pragnie stać się kimś innym. Choć jest
negatywną postacią i często mnie denerwował, a nawet przerażał, to w gruncie rzeczy
jest tylko małym zagubionym chłopcem, który pragnie być w pełni kochany i
zaakceptowany.
„Kiedy po raz pierwszy w życiu jest się zmuszonym zajrzeć do
swojego wnętrza, zazwyczaj doznaje się szoku.”
Jego całkowitym przeciwieństwem jest starszy brat Jory. Syn
Cathy i Juliana, słynnego tancerza, odziedziczył po rodzicach niezwykły talent
i miłość do baletu. Jory to przemiły chłopiec, obdarzony romantyczną duszą,
pełen marzeń, optymizmu i wiary w szczęśliwe zakończenie. Postać pokochałam od
samego początku i choć to Bart wydaje się ciekawszy pod względem
psychologicznym to postać Jory’ego jest wprost niezbędna w prowadzeniu
narracji. Rozdziały opisywane przez Barta są dosyć ciężkie i niejednokrotnie przyprawiają
o zawrót głowy. Jory natomiast wprowadza do powieści nutę piękna, wytchnienia i
optymizmu, równoważąc mroczną opowieść brata.
Choć „A jeśli ciernie”to
pozycja, w którą nieco ciężej się wdrożyć niż w dwa poprzednie tomy, to wnosi
też coś nowego do serii. Tym razem dostajemy opowieść jeszcze bardziej złożoną
psychologicznie i wielowarstwową. Mamy tu do czynienia ze studium obłędu i
psychomanipulacją. Możemy wczuć się w emocje zagubionego w swoim świecie dziecka
oglądając świat jego oczami. To już chyba było, prawda? Tym razem jednak
autorka o wiele bardziej kondensuje ten stan i serwuje czytelnikowi istne
tornado emocji.
O CZYM?Kolejne dramatyczne spotkanie ze
znanym z poprzednich tomów rodzeństwem Dollangangerów. Zdaje się, że dość już w
życiu wycierpieli, że uciekli wystarczająco daleko, by odciąć się od
przeszłości. Jednak nawet setki mil od miejsca gdzie zaczął się ich dramat, przeszłość
i tak ich odnajduje i wyciąga ręce po dzieci, którym teraz przyjdzie płacić za
błędy rodziców. Nieznajomość poprzednich tomów nie przeszkadza w zapoznaniu się
z tą częścią, jednak może ją znacznie utrudnić. Polecam więc zacząć od „Kwiatów napoddaszu”i poznać od podstaw
rodzinny dramat, który jak się zdaje nigdy nie znajdzie finału.
„Zakazana miłość rodzi
gorzkie owoce”- jak głosi napis na okładce. Ja mogę się pod nim jedynie
podpisać, bo w tym jednym zdaniu zawarta jest puenta całej powieści. Po raz
kolejny serdecznie polecam!
Jest rok 2070,
czterdzieści lat po nieudanej inwazji obcych zwanych Formidami. Trwają
poszukiwania tych, którzy mogliby poprowadzić Ziemian do zwycięstwa na wypadek
powrotu najeźdźców. Władze w sekrecie prowadzą rygorystyczny nabór dzieci i
najlepsze z nich wysyłają do orbitalnej szkoły bojowej, gdzie te spędzą
dzieciństwo, szkoląc się na przyszłą elitę wojenną w przestrzeni kosmicznej. Do
programu szkoleń zostaje włączony młody Ender Wiggin. Chłopiec walczy o swoje
człowieczeństwo, pomimo ciągłej rywalizacji z innymi dziećmi, presji, rozgrywek
pomiędzy dowództwem oraz tajemniczego wpływu ze strony obcych. Nad szkoleniem
Endera czuwa weteran poprzedniej wojny z obcymi, Mazer Rackham, który
szczęśliwym zbiegiem okoliczności odparł wówczas atak na Ziemię. Wyczerpujące
bitwy pomiędzy uczniami doprowadzają młodego geniusza na szczyt rankingów
szkoły, ale prawdziwa walka odbywa się poza salą treningową - walka o życie,
walka z własnymi demonami, walka o ludzkość.
Zwiastun:
moja rada:wystrzegajcie się dubbingu jak ognia!
„Nie jesteś
pierwszym. Ale będziesz ostatnim…”
Świat przyszłości fascynuje nie od dziś. To jak będzie
wyglądała nasza planeta za kilkadziesiąt lat to temat stale aktualny i świeży.
Powstały setki wizji przyszłości od utopi po dystopie. Pełne nowoczesnej
technologii i rzeczy nieosiągalnych dla nas. Swoją wersję nowego świata
stworzył również Orson Scott Cardw
bestsellerze „Gra Endera”.Film o tym
samym tytule zagościł w naszych kinach już jakiś czas temu, ale dopiero teraz
dane było mi go obejrzeć. Choć science fiction to nie moja bajka, to po
fenomenalnym zwiastunie byłam gotowa zainwestować w bilet od razu. Byłam i
widziałam. A jakie są wrażenia?
Powiem szczerze, ze początkowo miałam niemałe problemy z
wczuciem się w akcję. Wszystko było dziwne inne i nowe. Nie bardzo
rozumiałam, co się dzieje, ale mając w pamięci zwiastun liczyłam, że w końcu
zrozumiem. W końcu pojęłam, jednak nie wkręciłam się w opowieść tak jak
powinnam. 90% całego filmu skupia się wokół szkolenia grupy dzieci na
zawodową armię, która jest ostatnią nadzieją Ziemi na pokonanie
zagrażających nam obcych. Dlaczego dzieci? Chyba chodzi o to, że „nowy
model żołnierza” jak to zostało ładnie nazwane, miał być doskonale wytresowany
od podstaw. A dziecko dużo łatwiej ukształtować na swoją modłę. Brygada
szkoleniowa zapomniała jednak, że dziecko, w dodatku GENIALNE dziecko, też ma
swój rozum i może mieć własne zdanie.
Film skupia się właśnie na poszukiwaniu takiego „genialnego
dziecka”. Dziecka, które będzie w stanie poprowadzić armię ku chwale. Takim
właśnie małoletnim geniuszem okazuje się Andrew Wiggin zwany Enderem. Cała
kadra od początku ma na niego oko i robi wszystko by przygotować do roli przywódcy.
Jak szybko się okazuje Ender w swym rozumowaniu przerasta nawet nauczycieli, którzy stale starają się manipulować jego losem lecz do czego to doprowadzi dowiemy się dopiero na końcu.
Osobny akapit należy się też wspomnianym obcym, którzy
totalnie mnie zaskoczyli. Słysząc słowo UFO mam w umyśle obraz małego
zielonego stworka, jaki zazwyczaj jest nam serwowany. Tak się po prostu utarło.
Byłam przygotowana na wszystkie potworności o dziwnych kształtach , tym większe
było moje zdziwienie gdy okazało się, że w kosmicznej bitwie przyszło nam walczyć
z… Robalami. Oryginalne i niecodzienne rozwiązanie, ale Robale w kosmosie?
Jakoś mnie to nie przekonało.
Moje ogólne niezrozumienie niektórych faktów może wynikać z nieznajomości
książkowego pierwowzoru. Nie mogę, więc porównać czy odwzorowanie było
wierne czy też nie. Wiem jedynie, że książkowy Ender był znaczne młodszy od filmowego, bo miał
zaledwie 6 lat. O ile w książce to przeszło i wyszło podobno świetnie, tak w
filmie niestety już by się nie sprawdziło. Jednak Asa Butterfield jako Ender poradził sobie z mojego
subiektywnego punktu widzenia naprawdę dobrze. Co innego Harrison Ford, który nie przekonał mnie do swojej
postaci zupełnie. Reszta aktorów grała na naprawdę przyzwoitym poziomie, więc
nie mogę się przyczepić.
Filmu nie da się nie porównywać do znanych „Igrzysk śmierci”. Tam też
grupa dzieci ma stoczyć bitwę. Różnica jest jednak taka, że w „Igrzyskach…”dzieciaki mają pozabijać się nawzajem jedynie dla uciechy tłumu. W „Grze…”natomiast
dzieci walczą razem przeciw wspólnemu wrogowi. Cel niby bardziej szczytny, lecz
jak się okazuje, tak samo bezcelowy jak tamten. Trzeba jednak nam, ludziom, przyznać,
że choć wciąż walczymy o pokój na świecie to nic tak nie cieszy jak oglądanie
małych dzieci zmagających się ze śmiercią. Czy to nie dziwne? ;)
Akcja filmu rozwija się strasznie powoli. Owszem mamy kilka
dynamiczniejszych momentów, jednak to dopiero ostatnie 30 minut zaważyło na
tym, że z przeciętnego film stał się fajny. Jeśli liczycie na dynamiczną okołokosmiczną
produkcję ze świetnymi efektami, możecie się nieco zdziwić. Jeśli jednak nie
nudzi was czekanie na rozwój akcji, lub po prostu lubicie ten typ filmu, to nie
ma przeciwwskazań do oglądania. Dla przykładu: mój stały towarzysz kinowy
wyszedł z seansu bardzo zadowolony. Może więc puenta jest taka, że to produkcja
raczej dla męskiej części społeczeństwa, dla fanów sf lub tych którzy pokochali
książkę. Nie wiem. Ja chętnie obejrzę część drugą, by dowiedzieć się, co też
jeszcze Ender wymyśli, ale nie sądzę bym powróciła w najbliższym czasie do
części pierwszej. Ocena zostaje więc raczej neutralna a wybór pozostawiam Wam.
Jak
tam, prezenty rozpakowane? ;) Koniecznie się pochwalcie, co Mikołaj Wam
przyniósł.
A
raczej, jakie książki ;) Ja o dziwo nie dostałam żadnej, bo rodzina się
buntuje, że mam ich zbyt wiele. Ale nie martwcie się, sama zadbałam o papierowy
prezent dla siebie ;) Aktualnie wszyscy jesteśmy pochłonięci zachwycaniem się
maleńkim kotkiem, który się do nas przybłąkał. Zagubiony wędrowiec.
I
jak tu nie wierzyć w Magię Świąt? J
Mam
nadzieję, że święta upływają Wam bardzo ciepło i rodzinnie.
I
tego też wam życzę, choć powinnam chyba zrobić to wczoraj :P
Zwyczajnie
się nie wyrabiam!
Ale
skoro mam teraz chwilę chcę Was serdecznie uściskać i życzyć
Sara Midnight
nie jest zwyczajną nastolatką. To łowczyni demonów, która znalazła się w samym
środku krwawej wojny. Osierocona w wieku szesnastu lat zmuszona jest nauczyć
się śmiercionośnej profesji swojego rodu. Harry Midnight, który zaoferował
pomoc jako daleki kuzyn nie jest tym, za kogo się podaje. To Sean Hannay.
Chłopak z czasem staje się jej najlepszym przyjacielem i w mgnieniu oka życie
Sary zmienia się nie do poznania.
Walka trwa. Sean
i Sara wygrali pierwszą bitwę, lecz wojna szaleje i demony stają się coraz
silniejsze. Dziewczyna pragnie się dowiedzieć, kto jest jej wrogiem, nim świat
pogrąży się w chaosie. Misja doprowadza ją do posiadłości od pokoleń należącej
do rodziny. Midnight Hall na wyspie Islay skrywa mroczne sekrety przodków oraz
władcy demonów, który poprzysiągł zniszczyć Sarę.
Kiedy wokół niej
zaczyna wirować nowy świat, dziewczyna musi uporać się z niełatwą przeszłością
Midnightów i ich dziedzictwem, aby przebić się przez falę demonów i dotrzeć do
ich władcy.
Jari ma
osiemnaście lat i w porównaniu z najlepszym przyjacielem, Mattim, jest
nieporadny w kontaktach z dziewczętami. Nic dziwnego. Żył dotąd w
uporządkowanym świecie stałych norm i krochmalonych koszul – brakuje mu
doświadczenia. To wszystko zmienia się, gdy spotyka Jaschę. Ta wywierająca
niezwykłe wrażenie dziewczyna prowadzi go ze sobą do domu w samym środku leśnej
pustelni. Tam Jari odkrywa świat piękna, finezyjnych ornamentów i zmysłowego
upojenia. Ale wkrótce okazuje się, że Jascha skrywa pewną tajemnicę. I że za
pięknymi złudzeniami kryje się porażająca prawda. Dom na odludziu. Błądzący
wędrownik. Las, skrywający zbyt wiele grobów. I niebezpieczeństwo, które
wychodzi poza granice wyobrażeń.
Księżniczka
Elza urodziła się z pewnym wyjątkowym darem: potrafi władać mrozem. Tak jej się przynajmniej wydaje, bo pewnego dnia
podczas zabawy moc wymyka się spod kontroli i krzywdzi jej młodszą siostrę Annę. Dziewczynkę udaje się uratować, jednak z jej wspomnień zostają usunięte wszystkie wspomnienia o magii. Od tej
pory Elza musi żyć w
odosobnieniu, by nauczyć się kontrolować swój dar. Nie jest to jednak łatwe. Kiedy
podczas koronacji w napadzie złości jej
magia ponownie wymyka się spod kontroli, tajemnica zostaje
ujawniona a królowa ucieka w góry. Jej magia zdążyła jednak zamrozić całe
królestwo, którego jedyną szansą na
ocalenie jest odnalezienie królowej i cofnięcie czaru.
Anna wyrusza na poszukiwanie siostry. Odnajdzie jednak o wiele więcej…
You Tube się buntuje i nie chce dodać innego zwiastuna...
Opinie były różne… Nie mogłam przejść jednak obojętnie obok
faktu, że za „Krainę lodu”odpowiedzialni
są twórcy„Zaplątanych”,
których uwielbiam. Zdecydowałam sama sprawdzić, co i jak i
wybrałam się do kina by samodzielnie wydać osąd. Już teraz mogę powiedzieć,
że wcale nie będzie surowy.
Na początku może trochę pomarudzę. NIENAWIDZĘ, kiedy w
bajkach postacie śpiewają! Dosłownie tego nie cierpię i nie cierpiałam już
jako dziecko. Te sceny, kiedy akcja nagle przestaje się dziać, bo bohater musi
nagle pobiegać po łące i odśpiewać jakieś trele wnerwia mnie niezmiennie od lat.
Niestety śpiewania było tu dużo… Za dużo moim skromnym zdaniem. I nie były
to piosenki pokroju „Zing song”(Link dla tych co jeszcze nie słyszeli) z „HoteluTransylwania”. O nie, to były typowe piosenki a’la musical,
w dodatku to stereotypowe bieganie po łące też się przytrafiło… I choć były
ładne i ogólnie cacy to w sumie podobała mi się tylko jedna, śpiewana przez trolle,
bo była zwyczajnie śmieszna. Dużo lepiej byłoby w moim odczuciu zastąpić to
całe śpiewanie paroma zgrabnie złożonymi, śmiesznymi zdaniami. No cóż, bajka
była jednak skierowana do maluchów (których była pełna sala) i nie narzekały,
wręcz przeciwnie, więc nie dla wszystkich śpiewanie będzie minusem.
To, co zachwyca widza już od pierwszej minuty, to
wspaniałe efekty 3D. Czytałam o tym w kilku recenzjach, więc sama mogę
tylko przyklasnąć słowom, że płatki śniegu były fantastyczne, wręcz hipnotyczne.
Dzieciaki w kinie miały ubaw usiłując je złapać, a ja wciąż nie mogłam nadziwić
się zachowaniu rodziców, którzy kazali im siadać i grzecznie oglądać. Chyba o
to chodzi w 3D żeby maluchom trochę uatrakcyjnić seans. Poprawcie mnie, jeśli się
mylę. Szkoda tylko, że na śnieżynkach efekty 3D się skończyły… Może było
tam coś jeszcze, ale było tak słabe, że tego nie pamiętam. Więc z plusa bardzo
płynnie przeszliśmy na minus. A szkoda.
Co do fabuły, jest dosyć typowa. Mamy magiczną moc, która wymyka
się spod kontroli, dwie siostry, które straciły dobry kontakt, mały trójkąt
miłosny, (niejednego) przystojniaka, który (oczywiście) odegra bardzo ważną
rolę w życiu bohaterki i miłość, która naprawi całe zło. Sprawdzony schemat
bajki i w sumie nie ma, co udziwniać, bo i po co skoro wszystkim się on podoba.
Co ciekawe, choć w królestwie dzieją się dziwne i złe rzeczy, to jako
takiego czarnego charakteru nie ma. Może inaczej, jest ale dosyć późno
dowiadujemy się który z bohaterów jest „nie ten tego” jak to się mówi ;)
A teraz najważniejsze: skala śmieszności. Wbrew pozorom
podchodzę do tej kwestii śmiertelnie poważnie, bo nawet najpiękniejszą bajkę
ocenię na zero bezwzględne, jeśli nie wytworzy na mojej mordce uśmiechu.
Przyznam, że po dość drętwym początku, pełnym wycia do księżyca, byłam, bardzo
sceptycznie nastawiona. Aż tu nagle bohaterka dorosła i okazało się, że jest
absolutnie przekomiczna! Anna, bałwan Olaf, renifer Sven, to najśmieszniejsze
postacie. No i niezapomniana scena w sklepie… Ale to zobaczcie już sami! Pękniecie
ze śmiechu. W mojej Absurdalnej
skali śmieszności oceniam wysoko, bo aż na 8/10! Jak na mnie to
niemal 10 ;)
Nadszedł czas podsumowania. Choć dzieckiem nie jestem już od
dawna, to do bajek mam niezmienną słabość. Tej też nie potrafiłam odmówić,
po fenomenalnym zwiastunie, który totalnie mnie powalił. I choć sceny ze zwiastuna
próżno w filmie szukać, to i reszta historii okazała się bardzo zabawna i
przyjazna w odbiorze. Przyjazna to chyba najlepsze określenie tej historii.
Wszystko jest tam strasznie ładne i milutkie: piękny, bajkowy świat, niezwykła
magia, uroczy bohaterowie i zabawne sytuacje. Mi się podobało, i choć
polecałabym bakę raczej dla maluchów, to i starsi znajdą w niej coś, a może
nawet trochę więcej niż „coś” dla siebie. Polecam.
Ocena:
8/10
Zrobiło się trochę filmowo, ale obiecuję, że już wkrótce powrócą recenzje książek. Może z drobną przerwą na "Grę Endera" ale tego z kolei obiecać nie mogę :P
Jeffrey Desange
zabija swoich wspólników w interesach oraz żonę, sam zostaje uznany
za zaginionego. W rzeczywistości porywa jednak
swoje dwie córki Victorię oraz Lilly i wywozi je do opuszczonego domu w głębi lasu. Gdy mężczyzna decyduje się zabić dziewczynki,
niespodziewanie atakuje go tajemnicza zjawa…
Lucas nigdy nie
pogodził się z zaginięciem córek swojego
brata Jeffreya. Mimo, że do tej pory nie udało się ich odnaleźć, wciąż wytrwale organizuje
poszukiwania. Po pięciu latach następuje przełom, dziewczynki zostają odnalezione w leśnej chacie. Nie są jednak takie jak
dawniej. Izolacja od otoczenia sprawiła, że niewiele mówią i zachowują się jak dzikie zwierzęta. Do tego twierdzą, że opiekowała się nimi tajemnicza
postać, która kazała nazywać się „mamą”. Lucas i jego
dziewczyna Annabel decydują się przygarnąć dziewczynki. Nie wiedzą jednak, że tajemnicza „mama” wciąż nad nimi czuwa a
jej obecność może okazać sięśmiertelnie niebezpieczna…
Kiedyś mówiłam, że nie lubię horrorów, trochę się jednak w
tej kwestii zmieniło. Nadal nie lubię tego strachu, towarzyszącego na długi
czas po seansie, sam seans zaczął mi się jednak nawet podobać. Dlatego po
fantastycznej „Obecności” przyszła kolej na obejrzenie kolejnego
horroru.
Jednak czy aby na pewno określenie gatunku, jako horror
jest do końca trafne? Film trzyma w napięciu i ma w zanadrzu to, co horror
posiadać powinien: tajemnicę z przeszłości, mroczną istotę, nękaną rodzinę,
nawet ten mały element zwiastujący zło (zazwyczaj są to kruki, lecz tu mamy do czynienia
z ćmami). Wszystko jest więc niby na miejscu. A jednak nie do końca.
Film zaczyna się jak thriller z kryminalną domieszką. Mamy
morderstwa, porwanie i sprawcę popadającego w obłęd. Potem zaczyna się robić
strasznie. Na scenę wkracza tytułowa mamuśka i na wstępie kogoś zabija, by
zaznaczyć, że nie ma z nią żartów. W tym momencie jest to jak najbardziej
horror. Chwil grozy jest jednak niewiele. Pojawiają się one głównie w
pierwszej połowie filmu (choć w zamierzeniu producentów, to ta druga miała
bardziej straszyć). Gdy poznałam już twarz i tajemnicę Mamy była ona dla mnie mniej
straszna.
Chwilami film przypominał mi nieco czarną komedię. Nie było
tam nic śmiesznego, jednak tak się złożyło, że widziałam wcześniej „Straszny
film 5” gdzie film „Mama” został sparodiowany i nie
mogłam się pozbyć pewnych skojarzeń. Zresztą sami oceńcie: (ale oglądacie na swoją odpowiedzialność :P )
Zakończenie, choć bez wątpienia trzyma w napięciu i do
ostatniej chwili niepokoi, to niestety nie przeraża. W tym momencie film,
znów zmienia kierunek i staje się bardziej dramatem psychologicznym niż
horrorem. Końcówka pozostawia uczucie melancholii i smutku, podsycane dodatkowo
muzyką kończącą całą historię.
Skupiłam się na kompozycji, czas więc na ocenę fabuły.
Zacznijmy może niechronologicznie od wspomnianego przed chwilą końca. Akcja się
zagęszcza i prowadzi widza do miejsca gdzie dramat miał swój początek tam rozgrywa
się pewne dramatyczne wydarzenie… Przyznam, że nie udało mi się przewidzieć,
jaki będzie finał tej historii, było ono dla mnie więc w pewnym sensie
niespodzianką. Niestety nie miłą. Był to ten rodzaj zakończenia, który
pozostawia pewien niesmak i rozczarowanie. Moim zdaniem zakończenie horroru powinno
być albo bardzo złe albo raczej dobre. Rozwiązanie leżące gdzieś po środku nie
okazało się satysfakcjonujące.
W kwestii bohaterów, moją ogromną sympatię zyskała Annabel.
Kobieta, którą można określić mianem „mrocznej”, jest to wytatuowana członkini
kapeli rockowej, która zdecydowanie nie czuje instynktu macierzyńskiego. Opieka
nad bratanicami Lucasa nie jest dla niej rzeczą ani prostą, ani przyjemną.
Kobieta ma problem z podejściem do dzieci i nawiązaniem z nimi przyjacielskich
relacji. Sprawę dodatkowo utrudnia fakt, że dziewczynki wiele przeszły i wcale
nie mają zamiaru okazywać kobiecie sympatii. Mimo to Annabel nie rezygnuje
chcąc udowodnić, jak wiele znaczy dla niej uczucie do Lucasa. Nie może jednak
wiedzieć, że ściąga tym na siebie gniew zjawy.
Podsumowując, film nawet mi się spodobał. Trochę postraszył,
jednak nie tak bardzo bym krzyczała z przerażenia, chwilami wzruszał, czasem w
nieodpowiednich momentach nawet śmieszył. Miał więc wszystko co trzeba a jednocześnie
czegoś w nim zabrakło. Jeśli jesteście fanami horroru „Mama” niekoniecznie musi
się wam spodobać. Jeśli jednak, podobnie jak ja boicie się obejrzeć coś
bardziej strasznego a mimo to macie ochotę na jakiś film grozy, który
niekoniecznie trzeba oglądać z asystą to polecam „Mamę”, jednak nie obiecuję,
że porwie Was jakoś szczególnie.