26 sierpnia 2014

„Dawca”- Lois Lowry

Galeria Książki/ 293 str./ 34,90 zł/ 2014 r.

Opowieść o emocjach

Cierpienie jest nieodłącznym elementem naszego życia. Nie musimy wcale wyjeżdżać do odległych, biednych krajów, by je zobaczyć, bo jest ono wszędzie. Również tuż obok, a nawet w nas samych. Czy widząc spadającą gwiazdę, choć raz przyszło Wam do głowy, by nie prosić o nic egoistycznego, a o coś dla wszystkich? Może o pokój na świecie i złagodzenie wszelkiego cierpienia? Przecież wtedy świat byłby o wiele piękniejszy. Cierpienie i ból, to jednak, podobnie jak radość i miłość, emocje, które każdy z nas powinien znać i szanować. Co jednak, gdyby tych emocji zabrakło?

Jonasz żyje w perfekcyjnym świecie. Świecie jasnych zasad, harmonii, szczęścia i… jednakowości. Dzieci, rodzone są przez specjalnie wybrane kobiety i przydzielane do dopasowanych jednostek rodzinnych. Wraz z każdym rokiem życia, podczas specjalnych ceremonii, dzieci dostają nowe, dostosowane do wieku przedmioty: nowa odzież, rower… Najważniejsza jest jednak ceremonia dwunastolatków, która jest dla dzieci pomostem ku dorosłości. Wtedy właśnie starszyzna ogłasza, jaki zawód został wybrany dla każdego z nich. Dla Jonasza jest to wyjątkowo trudna chwila, bo jako jedyny ze swych rówieśników, nie wie nawet, jaki przydział chciałby otrzymać. Jednak nawet w najśmielszych snach, chłopiec nie podejrzewałby, że otrzyma najbardziej zaszczytne i tajemnicze stanowisko. Zaintrygowany, ale też pełen obaw, Jonasz rozpoczyna szkolenie u Dawcy, który otwiera przed nim świat pełen barw i doznań, których nigdy wcześniej nie doświadczył. Nagle uporządkowany świat Jonasza rozsypuje się na kawałki, a wszystko, w co wierzył, okazuje się złotą klatką kłamstw.

Opowieść Lois Lowry, należy do znanego wszystkim gatunku dystopii. W definicji jest to więc pesymistyczna wizja przyszłości. Świat Jonasza nie jest jednak wcale pesymistyczny, a wręcz przeciwnie. Nie ma tam bólu, cierpienia, kłamstw, głodu, ani wojen. Nie ma kłótni nieporozumień i złości. Można więc powiedzieć, że to wcale nie dystopia a wręcz utopia. Kraina wiecznego szczęścia, której nie chce się opuszczać. Pozory bywają jednak złudne, a każdy medal ma dwie strony. Porządek wynika z surowych zasad, a zasady sprawiają, że nikt nie może podejmować własnych decyzji. Nie istnieje złość… Ale radość także jest złudna. Pozornie utopijna kraina jest więc w istocie pułapką.

Akcja ma równy i powolny rytm, który jednak ani przez chwilę nie nuży ze względu na wyjątkową płynność. Opowieść naszpikowana jest retrospekcjami, które przenoszą czytelnika z obecnej chwili w całkiem nowe miejsce w czasie i przestrzeni. W zasadzie pierwsze sto stron powieści ,to objaśnienia dotyczące życia i świata głównego bohatera, i choć jest co wyjaśniać, nawet przez chwilę nie przyszło mi do głowy by się nudzić, bo wspomniana już przeze mnie płynność stylu Lois Lowry nie pozwala nawet na chwilę odłożyć książki na bok. Nie jest to, więc najbardziej ekscytująca opowieść, jaką przeczytałam, ale zdecydowanie najlepiej skonstruowana i najbardziej dopracowana. Nic nie jest tu pozostawione przypadkowi i tworzy cudownie piękną w swej prostocie historię. Nie wiem jak autorka rozwinie opowieść w kolejnych tomach, ale ten stanowi naprawdę solidny fundament pod następną część cyklu, którą przeczytam z jeszcze większą przyjemnością.

„Dawca”, był dla mnie jedną z najbardziej oczekiwanych zapowiedzi. Kupiłam książkę jeszcze przed dniem premiery i natychmiast rozpoczęłam lekturę, choć przyznaję, że motywował mnie fakt zbliżającej się ekranizacji. Siłą rzeczy spodziewałam się więc czegoś podobnego do filmowego zwiastuna. Książka Lois Lowry jest jednak czymś zupełnie innym i mogę Was o tym zapewnić już teraz, jeszcze przed seansem. Czy jest czymś lepszym czy gorszym, przekonamy się wkrótce.

O CZYM?  „Dawca” nie jest zwykłą opowiastką z masą akcji i wyraźnym zakończeniem. To raczej futurystyczna baśń o wspomnieniach, emocjach i o tym, co w życiu najważniejsze. Wizja świata idealnego, pozbawionego wszelkiego cierpienia, choć początkowo kusząca, okazuje się bardzo niepokojąca. Czytając książkę, nie mogłam się pozbyć wrażenia, że bohaterowie to w istocie jedynie marionetki. Ale dlaczego? Co nimi kieruje? Tego musicie dowiedzieć się już sami. Serdecznie do tego zachęcam i mam nadzieję, że podobnie jak ja, zastosujecie się do złotej zasady: „najpierw książka, potem film”.

Ocena:
8/10

Kwartet Dawcy
> Dawca <
Posłaniec
Syn

Zwiastun ekranizacji:


(wysyłka gratis!)


22 sierpnia 2014

„Ostatni dzień lata”- Joyce Maynard




Dzień, w którym wszystko się zmieniło

Koniec lata, to dość senny i nostalgiczny czas. Czas, kiedy dokonujemy podsumowań minionych zdarzeń i nie spodziewamy się nagłych zwrotów akcji. Życie jednak bywa przewrotne i często rzuca nas w wir wydarzeń, kiedy najmniej się tego spodziewamy. A czasem wystarczy jedna krótka chwila, jedno spotkanie, by wszystko zmienić.

To właśnie koniec lata stał się początkiem opowieści trzynastoletniego Henry’ego. Cała historia zaczyna się całkiem niepozornie. Ot, zwykła wyprawa na zakupy do supermarketu. Każdy postronny obserwator nie zauważyłby w tym nic nadzwyczajnego. Postronny obserwator nie wie jednak, że po rozwodzie, matka Henry’ego niemal przestała wychodzić z domu. Nie wie też, że ta mała rodzina żywi się głównie mrożonkami i zupą z puszki, którą można kupić na zapas, by nie narażać się niepotrzebnie na częstszy kontakt z rzeczywistością. Niepozorna wyprawa okazuje się więc czymś więcej niż zwykłymi zakupami, a to, co ma zdarzyć się potem, zaważy na całym życiu bohaterów.

„I wtedy zrozumiałem, że nasze życie właśnie się zmienia. Wsiedliśmy do kosmicznej kolejki i zmierzaliśmy w ciemną otchłań, gdzie może okazać się, że nie ma gruntu pod nogami i nie wiemy, dokąd zmierzamy. Może wrócimy, a może nie.”

Kiedy poznany w sklepie, ranny mężczyzna prosi Henry’ego o pomoc, chłopiec nie widzi w tym nic dziwnego. Jednak gdy jego matka, Adele, zabiera nieznajomego do ich domu, okazuje się, że pomagają oni zbiegłemu więźniowi, co więcej, skazanemu za zabójstwo. Sytuacja wydaje się dramatyczna. W końcu nie można się czuć bezpiecznie, gdy w Twoim domu przebywa zbiegły morderca. Jak się jednak okazuje nie wszystko jest czarne, albo białe. Frank, bo tak ma na imię uciekinier, wydaje się szczery i godny zaufania. Między nim, a ludźmi, którzy przygarnęli go pod swój dach, zaczyna rodzić się dziwna i całkowicie niespodziewana więź, a kolejne pięć dni ich wspólnego życia, okaże się największą lekcją, jakiej mogło udzielić życie.

„Nigdy nie wiadomo, jaka nadarzy się okazja. Teraz okazywało się, że okazje zjawiają się niespodziewanie. Nie trzeba było donikąd wyjeżdżać po przygodę. Przygoda mogła zjawić się u nas.”

Historia napisana jest pierwszoosobowo, w formie wspomnień trzynastoletniego chłopca. Relacjonuje on zdarzenia w jednym ciągu, przytaczając dosłownie wypowiedziane przez innych bohaterów zdania. Niestety mnie strasznie kłuł w oczy brak jakichkolwiek oznaczeń dialogów, myślników, bądź chociażby cudzysłowów. Choć już dedykacja sugeruje nam, że książka będzie opowiadać historię nastoletniego chłopca, nie mogłam się pozbyć wrażenia, że autorka ustaliła to, zanim wymyśliła całą resztę. Choć Henry nie jest w sumie złym narratorem, to jego punkt widzenia ogranicza w dużej mierze to, czego chciałby dowiedzieć się czytelnik.  Z trójki głównych bohaterów zdecydowanie bardziej wolałabym poznać historię z punktu widzenia Adele- rozbitej emocjonalnie kobiety, która odnajduje sens życia, czy Franka- zbiegłego więźnia, któremu życie ostro dało w kość.

„Ludzie wydają tyle pieniędzy na te światełka, kręciła głową mama. Nigdy nie przyszło im do głowy żeby popatrzeć w gwiazdy?”

Gdyby historia miała formę thrillera nie miałabym żadnych zastrzeżeń, że to Henry ją opowiada. Jednak chemia, która rodzi się pomiędzy Frankiem i Adele, przekazana słowami nastolatka, brzmiała co najmniej dziwnie. Chłopak relacjonuje wydarzenia oszczędnie i nieśmiało, ponieważ opowiada o rzeczach, o których tak naprawdę nie ma pojęcia. Czytelnik ma przez to wrażenie niedosytu, bo właściwa historia zostaje zepchnięta na boczny tor i przyćmiona ciągłymi wtrąceniami o burzliwym okresie dojrzewania, jaki przeżywa główny bohater.

„Bałem się, lecz byłem też podniecony. Wiedziałem, że wreszcie coś się zacznie dziać w naszym życiu. Może coś złego, może nawet strasznego. Jedno było pewne: będzie inaczej.”

Zastanawiam się więc komu mam polecać tą pozycję. Ze względu na wiek głównego bohatera, nasuwa się oczywisty wniosek, że jest to historia dla nastoletnich chłopców. Porusza ona trudny temat akceptacji, dojrzewania i seksualności, jednak mimo wszystko nie wydaje mi się by była to opowieść, która wciągnie nastolatków na tyle by ją zrozumieli i wyciągnęli z niej lekcję. Z drugiej strony można uznać książkę, za literaturę kobiecą. Jednak i na czytelniczki czeka w pewnym sensie rozczarowanie, bo oszczędne słowa trzynastolatka nie oddają w pełni przesłania i uroku tej opowieści. Myślę więc, że najlepiej potraktować „Ostatni dzień lata” jako sentymentalną i nostalgiczną historię o dojrzewaniu, poszukiwaniu życiowych prawd, ale przede wszystkim o rodzinie, która jest podstawą całego życia.

O CZYM?   „Ostatni dzień lata” to sentymentalna opowieść o dojrzewaniu, seksualności i potrzebie miłości. Cała historia jest dosyć leniwa, pełna retrospekcji i niedomówień. Widać też wyraźnie, że autorka inspirowała się klasycznymi historiami, między innymi twórczością J. D. Salingera, z którym była niegdyś związana. Choć historia wyłamuje się poza konwencjonalny scenariusz przedstawienia miłości, nie byłam w stanie docenić tego zabiegu. Mimo, że opowieść bohaterów zrobiła na mnie wrażenie, myślę, że odebrałabym ją lepiej gdyby została przedstawiana w inny sposób. Dla samej treści warto ją było przeczytać, jednak nic nie poradzę na to, że nie mogłam się w niej odnaleźć na tyle, by bardziej ją docenić.

Ocena:

6/10



Za książkę serdecznie dziękuję Wydawnictwu Muza.


20 sierpnia 2014

„Zapytaj Alice”- Anonim

 

W szponach uzależnienia

Temat uzależnień a w szczególności narkomanii jest bardzo szeroko komentowany. Z pewnością nie można powiedzieć, że stanowi tabu i choć jest to temat trudny, to zdecydowanie nie jest z tego powodu przemilczany. Powstało wiele filmów i książek o uzależnieniach, jednak zawsze wydawało mi się, że wyznania prawdziwych narkomanów są najbardziej dramatyczne i przejmujące dla odbiorcy. W końcu wydarzyły się naprawdę. Myślałam tak jednak tylko do czasu, kiedy przeczytałam książkę „Zapytaj Alice”.

Alice to typowa piętnastolatka, z typowymi nastoletnimi problemami. Wymarzony chłopak wystawił ją do wiatru tuż przed spotkaniem, czuje się nieatrakcyjna i niedoceniana w kręgu rodzinnym. Do tego jej ojciec dostał posadę na uniwersytecie w innym stanie i czeka ją rychła wyprowadzka. Życie nieśmiałej licealistki zmienia się diametralnie, kiedy podczas imprezy nieświadomie bierze LSD. Choć wie, że narkotyki są złe i nigdy nie planowała z nimi eksperymentować, nagle odkrywa jak fascynujący jest świat gdy ogląda go będąc w narkotycznym transie. Zaciekawiona mimo wahania decyduje się spróbować innych narkotyków i z każdym dniem coraz bardziej pogrąża się w świecie wiecznych imprez, haju i seksu bez zobowiązań. Czy zrozumie swój błąd, zanim przekroczy ostateczną granicę?

Przesłanie książki zawarte na okładce głosi: „Alice możesz być ty”. W założeniu miało ono mną wstrząsnąć. Jednak nie wstrząsnęło. Powód jest banalnie prosty. Żeby dojść do cytowanego wniosku, trzeba się identyfikować z dziewczyną, która opowiada swoją historię. Nic jednak nie poradzę na to, że głupota i bezsensowne zachowania Alice były tak miażdżące, że w żaden sposób nie mogłam odnaleźć w niej siebie. Jestem pewna, że nigdy nie doprowadziłaby się do takiego stanu jak ona. Choć widziała, co się z nią dzieje i stale powtarzała, że już nie chce brać, ciągle do tego wracała. Rozumiem to, uzależnienia nie da się pokonać od tak, jednak Alice nie miała problemów z rzuceniem nałogu. Robiła sobie dłuższe i krótsze przerwy, nigdy nie wspominając o głodzie. Brała, bo namawiali ją do tego inni lub dlatego by znów poczuć się niesamowicie. Tego nie byłam już w stanie zaakceptować.

Książka jest prawdziwym pamiętnikiem piętnastoletniej narkomanki. Nie powinnam, więc oceniać jej zdolności pisarskich, tym bardziej, że metalowe pudełko, w którym ten pamiętnik trzymała, jednoznacznie daje do zrozumienia, że nie chciała, by był czytany. W sumie nie bardzo rozumiem, dlaczego w takim razie został wydany. Krótkie wpisy składające się z samych ogólników, wyrwanych z kontekstu scen i strzępów informacji pokazują czytelnikowi tylko ogólny zarys przeżyć bohaterki. A jej tok myślenia bywa ciężki do przyjęcia. Historia dzieli się na dwie zasadnicze części, stanowiące dwa osobne dzienniki Alice. O ile pierwszy, w którym wpada w szpony nałogu, budzi głównie złość i sprawia, że czytelnik ma ochotę rzucić książką o ścianę, tak drugi okazał się całkiem ciekawy i do zniesienia. Zdobyłam się w nim nawet na odrobinę współczucia dla bohaterki, bo zdecydowanie nie było jej łatwo. Niestety część druga nie była w stanie wymazać złych wspomnień z tej pierwszej, kiedy miałam, najzwyczajniej w świecie, ochotę wrzucić książkę do niszczarki i na zawsze o niej zapomnieć.

Być może jestem okrutna i nieobiektywna, ale, mimo iż przez kilka godzin siedziałam w głowie nastoletniej narkomanki, nie jestem w stanie zrozumieć jej pożałowania godnego zachowania. Jak dla mnie była ona kompletnie głupia, biorąc pod uwagę fakt, że kilka razy udało jej się uwolnić od nałogu a i tak zawsze do niego wracała, kompletnie bez powodu. Dlatego nie jestem w stanie zmusić się do współczucia jej. Jedyne co czułam w stosunku do Alice to żal i litość, wymieszane z początkowym zniesmaczeniem.

Czy cokolwiek podobało mi się, więc w tej pozycji? Myślę, że mimo wszystko tak. Przede wszystkim część druga, gdzie Alice pokazała, że wie, co zrobiła źle i jej starania by to zło naprawić. Dramatyczna próba wybaczenia samej sobie i odnalezienia spokoju w otaczającym ją chaosie. Podobała mi się także bezpośredniość, z jaką poruszała wszystkie tematy dotykające osób w jej wieku. Opowiadała o rodzinie, pierwszych miłościach, śmierci bliskich. Książka uczy też jak ważny jest dialog z młodym człowiekiem. Niestety wszystko zostało przytłumione przez ciężkie narkotykowe opary zasnuwające umysł bohaterki, a dobre wrażenie popsuło dodatkowo kompletnie niespodziewane zakończenie będące jedynie kilkuzdaniowym stwierdzeniem pozbawionym emocjonalnego wyrazu.

"Chyba nigdy nie sprostam niczyim oczekiwaniom. A już z pewnością nie sprostam swoim."

O CZYM?  „Zapytaj Alice” jest kroniką uzależnienia, spisaną ręką nastoletniej narkomanki. Nie da się ukryć, że jest to opowieść trudna do przetrawienia i kontrowersyjna. Nie dowiecie się z niej jak wyjść z nałogu, nie dostarczy ona nadziei uzależnionym ludziom, a nawet można odnieść wrażenie, że chwilami propaguje zażywanie narkotyków. Pewnie właśnie dlatego w Stanach Zjednoczonych była kilkakrotnie skreślana z listy książek dopuszczonych do rozpowszechniania. Mimo, że jest to prawdziwa opowieść nie wywarła na mnie takiego wrażenia jak powinna. Czułam się osaczona toksycznym i męczącym klimatem tej historii, która, powiedzmy sobie szczerze, nie wnosi kompletnie nic nowego do naszego życia. Jeśli macie ochotę poznać historię Alice- proszę bardzo. Ja jednak z pewnością nie wrócę już do tej pozycji i nie będę jej dobrze wspominać, bo znam wiele bardziej przejmujących książek w tej tematyce.

Ocena:

4/10


17 sierpnia 2014

„Strażnicy Galaktyki”



Opis:
Zuchwały awanturnik Peter Quill kradnie tajemniczy artefakt stanowiący obiekt pożądania złego i potężnego Ronana, którego ambicje zagrażają całemu wszechświatowi. Chcąc uniknąć gniewu Ronana, Quill zmuszony jest zawrzeć niewygodny sojusz z czterema niemającymi nic do stracenia outsiderami: Rocketem – uzbrojonym szopem, Grootem – drzewokształtnym humanoidem, śmiertelnie niebezpieczną i tajemniczą Gamorą i żądnym zemsty Draxem Niszczycielem. Kiedy główny bohater odkrywa prawdziwą moc artefaktu i zagrożenie, jakie stanowi on dla kosmosu, musi zmobilizować swoich niesubordynowanych towarzyszy do ostatniej bitwy, od której zależą losy galaktyki.

Zwiastun z dubbingiem:

Zwiastun z napisami:
(Ja wybrałam się na napisy i to własnie je polecam bardziej)

Recenzja:
Gwiezdne wojny na wesoło

Jeśli mam być szczera, oglądając po raz pierwszy zwiastun „Strażników Galaktyki”, nie byłam wcale zachwycona. Zaciekawiła mnie jedynie wpadająca w ucho muzyka, ale zarówno historia jak i humor raczej nie powaliły mnie na kolana. Nie miałam, więc w kinowych planach na sierpień tego właśnie filmu. Potem jednak, wraz z premierą, jak fala przypływu, zaczęły mnie zewsząd atakować bardzo pozytywne recenzje i inne pieśni pochwalne. Tak się składa, że jestem bardzo podatna na wpływ innych, a akurat bardzo potrzebowałam czegoś, co nieźle by mnie rozbawiło i postanowiłam zaryzykować, spontanicznie rezerwując bilet. Czy się opłaciło?



Na samym początku opowieści poznajemy w szpitalu małego Petera Quilla. Chłopiec jest zagubiony i osamotniony, stara się odciąć od otaczającego go świata słuchając muzyki ze swojego walkmana. Nie ma się, co dziwić jego mama właśnie umiera w szpitalnej sali, a on nie może się z tym pogodzić. Zrozpaczony Peter ucieka z kliniki i nagle… zostaje porwany przez statek kosmiczny. Tego, co wydarzyło się później dowiadujemy się jedynie z kontekstu wypowiedzianych zdań i strzępków rozmów. Po dwudziestu latach Peter (Chris Pratt) jest znanym pod pseudonimem Star-Lord złodziejaszkiem. Cóż przynajmniej chciałby być znany, lecz niestety nikt go nie kojarzy. Jego najnowsza misja to zdobycie Globu (nie pytajcie mnie, czym jest ten przedmiot, nawet Peter „Star-Lord” tego nie wie), jednak ma zgarnąć za niego niezłą fortunę. Nie on jeden na niego poluje. Na jego tropie jest także Gamora (Zoe Saldana)- adoptowana córka mrocznego lorda Kree, z kolei poszukiwanego listem gończym Quilla chce złapać zmutowany szop Rocket (Bradley Cooper- głos) i jego… drzewo, Groot (Vin Diesel- głos). Nieoczekiwanie cała czwórka trafia do więzienia, lecz to dopiero początek problemów. Ronan (Lee Pace)  jest wściekły z powodu zdrady Gamory i chce zdobyć glob za wszelką cenę. Teraz cała czwórka, wraz z poznanym w więzieniu Draxem (Dave Bautista), mimo wzajemnej niechęci, muszą zjednoczyć siły by dokonać niemożliwego i ocalić galaktykę.


Wszystkie recenzje, bezspornie obwieszczały, że to najśmieszniejszy film roku. I choć zawsze wydawało mi się, że jestem raczej osobą wesołą i z poczuciem humoru, to sceny, które naprawdę mnie rozbawiły, mogę zliczyć na palcach jednej ręki. Przyznaję, że trafiały się momenty kiedy faktycznie nie dało się nie wybuchnąć śmiechem, ale większość żartów (głównie na początku) była w moim odczuciu drętwa. A może po prostu ja jestem drętwa? Nie wiem, w każdym razie to nie był w 100% mój typ dowcipów i choć uśmiech towarzyszył mi często, to nie był to raczej śmiech do łez jak wszyscy zapowiadali.


Za to postacie są istną kwintesencją gatunku. Barwni, wielowymiarowi, z przeszłością i tajemnicami. Dajmy na to, taki Peter- klasyczny dupek, z obsesją na punkcie swojego walkmana, ale po prostu nie można go nie polubić. Gamora, też pozytywnie mnie zaskoczyła, bo jak na (początkowo) negatywną bohaterkę, znalazło się w niej zaskakująco dużo dobra. Rocket może nie zawsze trafiał z dowcipami w mój gust, a głos Coopera jakoś nie do końca mi do niego pasował, to i tak wzbudził moją ogromną sympatię. Jednak jak to ja, najlepszych pozostawiam na koniec. Drax- poznany w więzieniu mięśniak, bardzo prostolinijny i kompletnie nierozumiejący metafor, był chyba jedną z najzabawniejszych postaci, głównie dzięki temu, że nie starał się być na siłę śmieszny. No i mój ulubieniec, czyli Groot! Groot to drzewo, które zna trzy słowa, którymi wyraża swoje wszystkie emocje, jednocześnie jest najbardziej pozytywną i nieobliczalną postacią. Rozbawiał mnie i rozczulał na przemian, a moje serce zdobył już od pierwszej sceny ze swoim udziałem!



Jak już się zapewne domyśliliście, film nie powalił mnie na kolana, więc zamiast rozpływać się nad wszystkim, mogłam dostrzec kilka rzeczy, na które żaden normalny człowiek raczej nie zwrócił by uwagi. (Teraz będę się czepiać) Czarny charakter- Ronan był jak dla mnie skrzyżowaniem Lorda Vadera z „Gwiezdnych wojen” (wygląd) i Xerxesa z „300: Początek imperium” (zachowanie). Sami Strażnicy Galaktyki wydali mi się bardzo podobni do drużyny z „Herculesa”, kostiumy i charakteryzacja, kojarzyła mi się z tą zaprezentowaną w Panem w „Igrzyskach Śmierci”, a cały kosmiczny klimat w pewnym momencie przypomniał mi „Grę Endera” a nawet pewien dosyć stary film s-f, bodajże „Pluto Nash”. „Strażnicy Galaktyki” są jednak komedią, więc wcale bym się nie zdziwiła, gdyby te podobieństwa były celowe i miały charakter lekkiej parodii. Zresztą, nie jestem fanką, nie czytam komiksów, co ja w ogóle mogę o tym wiedzieć? ;-)



Żeby nie było, że film kompletnie nie przypadł mi do gustu, dodam jeszcze, że oprócz postaci, bardzo spodobała mi się sceneria i charakteryzacja. Sama opowieść ma bardzo dobre tempo i nie raz zaskakuje, a optymistyczna muzyka nie pozwala się smucić nawet w dramatycznych momentach. Czy więc polecam? Czemu nie, biorąc pod uwagę recenzje, jestem bardziej niż pewna, że większość z Was, będzie zachwycona. Pamiętajcie jednak, by zostać w kinie do samego końca, bo jak zwykle w Marvelu, tak i tu jest bonusowa scena po napisach. Jest to jednocześnie zapowiedź kolejnej części, którą chętnie zobaczę, kiedy już się ukaże, bo wiele intrygujących wątków nie zostało opowiedzianych do końca.

Ocena:

7/10






14 sierpnia 2014

„Ewolucja Planety Małp”


Opis:

Kontynuacja “Genezy planety małp”, w której poznamy dalszą historię przejęcia przez inteligentne małpy panowania nad naszą planetą i upadku cywilizacji człowieka. Rosnąca w siłę rasa genetycznie zmutowanych małp pod wodzą Cezara zmaga się z grupą ludzi, którzy przetrwali atak śmiertelnego wirusa, siejącego spustoszenie dziesięć lat wcześniej. Rozejm, który udaje im się osiągnąć, okazuje się krótkotrwały. Świat staje na krawędzi wojny, której zwycięzcy staną się dominującym gatunkiem na Ziemi. Reżyseria: Rupert Wyatt, w ”roli” Cezara ponownie Andy Serkis, niezapomniany Gollum z ”Władcy pierścieni”

Zwiastun:


Recenzja:
Nowy świat, nowy sojusz

Zawsze miałam ogromny sentyment do małp. Nie jest to raczej zasługa ewolucji, która rzekomo nas z nimi łączy. Lubiłam małpy, bo uważałam je za idealny materiał na zwierzątko domowe, które mogłabym nosić na rękach i traktować jak człowieka. Po obejrzeniu „Ewolucji Planety Małp” to dziecięce marzenie nabrało jednak nieco mroczniejszego i bardziej dosłownego wyrazu.


W przypadku dystopii, opowieści nie można zacząć od razu od akcji. Świat, w który zostaniemy za chwilę wrzuceni nie jest już światem, który znamy i rozumiemy. Nie przypomina go ani wyglądem, ani zasadami, które tam obowiązują. Dlatego bardzo ważny w zrozumieniu całości jest wstęp. Twórcy „Ewolucji Planety Małp” postawili na dość ograną, ale też sprawdzoną i skuteczną formę przekazu, jaką są strzępki programów informacyjnych, tłumaczących, co się wydarzyło (zabieg ten wykorzystano wcześniej m. in. W „Na skraju jutra”).


Z krótkich urywków zdań, dowiadujemy się, że świat został zaatakowany przez tajemniczy wirus, powstały podczas testów na szympansach. W wyniku epidemii, ludzkość została zdziesiątkowana a małpy zyskały wiele bardzo ludzkich cech. Teraz po dziesięciu latach od epidemii, małpy mieszkają w klanie, a ich społeczność niczym nie ustępuje tej ludzkiej. Dowódcą klanu jest Caesar (Andy Serkis), który mimo, iż w przeszłości blisko powiązany z ludźmi, cieszy się wśród pobratymców niegasnącym poparciem i szacunkiem.  Wszystko zmienia się, kiedy na teren małp, wkracza niespodziewanie grupa ludzi. Stając w obliczu nowego zagrożenia, ale też niespodziewanego sojuszu, Caesar postanawia zaufać ludziom. Nie wszyscy są jednak w stanie wybaczyć ludziom dawno zadane rany…


W pierwszych minutach filmu nie pada zbyt wiele słów, a jeśli już, są to głównie komunikaty przekazywane na migi. Już na samym wstępie, bardzo ważny okazał się więc klimat, który miał wprowadzić widza w opowieść i pozwolić się w nią wczuć. Jeśli o to chodzi, nie miałam najmniejszych problemów z poczuciem klimatu filmu, bo został perfekcyjnie wykreowany. Autentycznie siedziałam jak zahipnotyzowana i z ciekawością śledziłam losy w klanie małp, które swoją drogą, całkiem nieźle się urządziły. Nie sądziłam, że wstęp przypominający podrasowany Animal Planet okaże się tak fascynujący. A później, kiedy do akcji wkraczają ludzie, jest już tylko lepiej.


Jeśli chodzi o ludzi i małpy, nie ma tu wyraźnego podziału na „dobrych” i „złych”. Każdy został na swój sposób skrzywdzony i ma prawo ubiegać się o odzyskanie utraconej przeszłości. Nikt nie pozostaje jednak bez winy i widz musi sam zdecydować, komu będzie życzył powodzenia. Podobał mi się również fakt, że twórcy filmu nie owijają w bawełnę i nie boją się mocnych i radykalnych zwrotów akcji. A uwierzcie mi, jest ich całkiem sporo.


„Ewolucja Planety Małp” jest kontynuacją „Genezy Planety Małp” z 2011 roku. Szczerze i bez bicia przyznaję, że poprzedniej części nie widziałam, a moje jedyne skojarzenia odnośnie filmu wiązały się z tytułem „Planeta Małp” z 2001 roku. Na całe szczęście, na tytule się kończy, bo te dwie historie łączą jedynie bardzo inteligentne małpy, które jednak w nowszym wydaniu są o WIELE bardziej wiarygodne, a ich historia, jak na mój gust- ciekawsza. Zaległości z „Genezą…” mam zamiar nadrobić i to możliwie szybko, bo choć „Ewolucję…” oglądało mi się bezproblemowo, bez znajomości części pierwszej, to jestem po prostu ciekawa jak wyglądał początek tej historii. Chętnie zobaczę też kolejną część, bo po zakończeniu nie mam już wątpliwości- kolejna część powstanie.



Nie mogę jednak nie wspomnieć o jednej bardzo istotnej wadzie. O ile zazwyczaj albo chwalę soundtracki filmowe, albo uznaję je za neutralne i nie poruszam tematu, tak tutaj muszę niestety skrytykować. Być może mam zbyt wygórowane wymagania, albo zwyczajnie się nie znam, ale jak dla mnie muzyka była najsłabszym aspektem filmu. W scenach akcji dominowała jedna, bardzo irytująca melodia, przypominająca granie na cymbałkach, kojarząca się z thrillerami z lat ’80-tych. Poza tym wszystkie melodie były bardzo neutralne i niebudzące raczej emocji, a szkoda, bo ten drobny szczegół zaważył jednak na ocenie końcowej.



Podsumowując, „Ewolucję Planety Małp” uważam za swoje osobiste odkrycie, ponieważ absolutnie nie spodziewałam się tak fantastycznego filmu. Myślę, że zachwyci on nie tylko fanów pierwszej części, ale też osoby, które nie znają jeszcze genezy tej historii. Ze swojej strony jak najbardziej polecam!

Ocena:

9/10


12 sierpnia 2014

„Elita”- Kiera Cass



Kocha, nie kocha…?

Być księżniczką… Która z nas kiedyś o tym nie marzyła? W końcu przynależność do rodziny królewskiej daje władzę, bogactwo, dostatnie życie i spełnienie wszystkich marzeń. Jednak bohaterki „Elity” Kiery Cass niedługo bardzo wyraźnie odczują, że ten luksus ma swoją cenę. Chwilami bardzo wysoką.

Do pałacu przybyło ich 35. Wszystkie młode, piękne i rządne korony. Z wyjątkiem jednej. Ami nigdy nie chciała być księżniczką, jednak pobyt w pałacu sprawił przynajmniej, że nie musiała przebywać w pobliżu swego dawnego ukochanego- Aspena. Nieoczekiwanie jednak Ami i książę Maxon zbliżają się do siebie, lecz kiedy zaczyna w nich kiełkować uczucie, w pałacu zjawia się nowy gwardzista, którym jest właśnie Aspen. Nagle sprawy bardzo się komplikują. Aspen wciąż jest drogi sercu Ami, Maxon z kolei oczekuje od dziewczyny ostatecznej decyzji, jednocześnie desperacko szukając dziewczyny, która byłaby dla niego alternatywą. Czas- to właśnie tego potrzebuje teraz Ami, ale to jednocześnie jedyna rzecz, której nie może dostać. Czy dokona właściwego wyboru?

„Czas. Ostatnio domagam się go naprawdę często i miałam nadzieję, że jeśli odczekam dostatecznie długo, wszystkie kawałki tej układanki wskoczą na właściwe miejsca.”

Lektura „Elity” była prawdziwą emocjonalną huśtawką. W jednym rozdziale Ami kocha Maxona, potem jednak książę robi coś, co nie podoba się dziewczynie więc uczucie wraca w objęcia Aspena. Maxon naprawia błąd- znów emocje biorą górę. Ale wciąż jest Aspen… To niezdecydowanie Ami choć w założeniu miało sprawić, że czytelnik nie odgadnie do kogo ostatecznie będzie należało jej serce, w efekcie przypomina stałe odbijanie piłeczki i jest niestety strasznie denerwujące. Choć powinnam współczuć Ami, że jej serce jest rozdarte na pół, tak naprawdę współczułam bardziej jej adoratorom, ponieważ żonglowanie ich uczuciami, było ze strony dziewczyny po prostu okrutne.

„- Czasem mam wrażenie, że Maxon i ja bierzemy udział we własnej eliminacji. Zostaliśmy tylko on i ja, jeden z nas w końcu cię zdobędzie, a ja nie mogę zdecydować, który z nas ma gorzej. Maxon nie wie o tej rywalizacji, więc może się aż tak bardzo nie starać. Z drugiej strony ja muszę się ukrywać , więc nie mogę ci dawać tyle, co on. Jakby na to nie spojrzeć, to nie jest uczciwa walka.”

Jednak nie tylko Ami rozczarowała mnie swoim zachowaniem. Ciągłe wahania nastrojów Maxona i jego dziwne czyny, sprawiły, że zaczęłam się zastanawiać, czy to aby na pewno tak idealny książę z bajki jak mi się wydawało. Z kolei Aspen, który już w pierwszym tomie był dla mnie na straconej pozycji, okazał się zaskakująco pozytywnym bohaterem. Był troskliwy, opiekuńczy i przyjacielski, ale zdecydowanie nie nachalny. I choć moje zdanie o bohaterach zmieniało się równie szybko, co obrazki w kalejdoskopie, to Aspenowi udało się zrehabilitować za czyny z pierwszego tomu.

„ Pragnęłam, żeby ktoś zmienił układ gwiazd na niebie, tak żeby zapisywały jego słowa. Potrzebowałam ich; wielkich lśniących i widocznych wtedy, kiedy ogarniała mnie ciemność.”

Tak mniej więcej przedstawia się pierwsza połowa książki i gdyby druga była taka sama z pewnością wystawiłabym niższą ocenę. Na szczęście autorka przypomniała sobie jednak o buntownikach, którzy i tym razem bez uprzedzenia atakują pałac. W tym tomie dowiadujemy się o nich odrobinę więcej, choć jak dla mnie wciąż zbyt mało. Bunt uosabiają jednak nie tylko rebelianci. Podczas gdy rodzina królewska zawzięcie z nimi walczy, największą buntowniczkę przyjęła pod swój dach. Brawurowa i odważna Ami, będzie im o tym stale przypominać i niestety pakować się w coraz to gorsze kłopoty. Jak zakończy się zacięty wyścig o koronę? Tego dowiemy się jednak dopiero w trzecim tomie serii.

„Jestem kompletnie zagubiona. Czasem wydaje mi się, że wiem, co się ze mną dzieje, a potem coś się zmienia i moje uczucia także się zmieniają.”

O CZYM?  „Elita” to już drugi tom dystopijnej serii, w której młode dziewczęta walczą o koronę i serce księcia. Tym razem otrzymujemy jeszcze więcej emocji, sprzeczności, uczuć i intryg. Choć nie jestem w stanie zliczyć momentów, kiedy byłam wściekła na Ami, miałam ochotę uderzyć Maxona w twarz, a Aspena wywalić za drzwi, to i tak, kiedy przyszło mi opuścić pałac poczułam ogromny smutek, ponieważ mimo wszystko pokochałam tych nieznośnych bohaterów i chciałabym spędzić z nimi jeszcze mnóstwo czasu. Seria Kiery Cass właśnie taka jest: elektryzuje, zaskakuje i wciąga w swój baśniowy świat, sprawiając, że cokolwiek by się nie działo, nie można go opuścić dopóki nie doczyta się do ostatniej strony. A nawet wtedy jest ciężko pożegnać się z bohaterami. Dlatego mimo wszystko nie mogę zrobić nic innego jak tylko polecić serię absolutnie wszystkim dziewczętom!

Ocena:
6/10

W serii:
>Elita<
Jedyna


Za egzemplarz konkursowy serdecznie dziękuję Wydawnictwu Jaguar!


7 sierpnia 2014

„Ostatnia spowiedź. Tom II”- Nina Reichter



Miłość bez „chyba” lub „może”

Czasem dwojgu ludzi przydarza się coś naprawdę niesamowitego. Uczucie tak nagłe i silne, że wywraca cały poukładany świat do góry nogami. I choć nie zawsze jest to uczucie łatwe, czasem wiąże się z masą bólu i konsekwencji, to warto o nie walczyć. Choćby cały świat był temu przeciwny.

Huk wystrzału. Ciało padające bezwiednie na scenę. A potem krzyk. Jej krzyk, błagający by się obudził. To wszystko, co pamięta Ally z fatalnego w skutkach koncertu. Miało być jak w bajce. Po wielu miesiącach znajomości, targana wątpliwościami, Ally w końcu pozwala sobie na uczucie do Bradina, który wyrwał ją z hermetycznego świata, w jakim dotychczas żyła. Tego wieczoru, podczas koncertu, miał wykonać piosenkę tylko dla niej. Miał wyznać jej miłość i udowodnić, że jest dla niego najważniejsza. Tuż przed wyjściem na scenę dowiaduje się jednak o przypadkowym pocałunku Ally i jego brata Toma, oraz poznaje ułożoną specjalnie na tę okoliczność bajeczkę o ich rzekomym romansie. Kiedy więc dosięga go kula szalonej fanki, pada na scenę z myślą, że dwie najbliższe osoby, zrobiły mu niewybaczane świństwo.

„Wierzę, że wszystko, co się dzieje, ma swoją przyczynę i swój powód. Wszystko jest potrzebne, byśmy mogli coś zrozumieć, lub czegoś się nauczyć. Byśmy mogli wybrać tę właściwszą drogę, chociaż chcemy z niej zboczyć. Często nie zdajemy sobie sprawy, co los próbuje nam pokazać i nikt nie powiedział, że w ogóle kiedyś zrozumiemy. Bo czy ktokolwiek obiecał, że będzie łatwo?”

Rozpoczyna się dramatyczna walka o życie Bradina, ale to niejedyna bitwa, która zostanie stoczona. W każdym kłamstwie kryje się ziarno prawdy i najlepiej wie o tym Tom. Chłopak robi wszystko by zagłuszyć coraz silniejsze uczucie do Ally. Uczucie zupełnie mu obce, którego nigdy dotychczas nie doświadczył. Czy gdy jego brat otworzy oczy, będzie mógł z całą szczerością przyznać, że nic go z Ally nie łączy?

Jeśli czytaliście moją recenzję pierwszego tomu „Ostatniej spowiedzi”, wiecie, że jestem kompletnie zauroczona tą historią, bohaterami i rozgrywającymi się na kartach książki dramatami. Z przeczytaniem drugiej części zwlekałam naprawdę długo, mimo, iż kupiłam ją bardzo szybko po premierze. Już wystawiając pierwszej części w pełni zasłużoną 10, byłam pełna obaw odnośnie kontynuacji. Czy będzie w stanie dorównać niemal idealnej poprzedniczce? Czy autorce uda się jeszcze raz obudzić we mnie tak silne emocje? Teraz, po lekturze, mogę Wam z czystym sumieniem powiedzieć, że autorka naprawdę dała radę. I choć ustawiła sobie poprzeczkę naprawdę wysoko, nie przeszkodziło jej to, by po raz kolejny całkowicie mnie oczarować.

„Czasami zdawało się jej, że wciąż jest małym dzieckiem. Dokonywała dorosłych wyborów i podejmowała świadome decyzje, lecz nadal potrzebowała jakiegoś poparcia, potwierdzenia, kiwnięcia głową. Czasami wydawało jej się, że wszyscy jesteśmy takimi dziećmi. Potrafimy się uśmiechać i cieszyć, ale jeżeli coś w głębi nie gra, to radość zawsze jest częściowa- a przekonanie, że kiedy zamkniesz oczy, ciemność znika, jest po prostu nieprawdziwe.”

Zarówno przy okazji tomu pierwszego jak i drugiego, autorka udowodniła, że ma bardzo dobry gust muzyczny. Nie tylko tworzy niezwykłe sceny, ale potrafi dopasować też do nich bardzo klimatyczny podkład muzyczny, który idealnie oddawał rozgrywające się wydarzenia. Wśród moich ulubieńców znalazł się oczywiście Josef Heddinger i utwór „About being alone”, oraz „You found me” zespołu The Fray. Niestety nie zawsze miałam możliwość odsłuchać daną piosenkę podczas lektury, ale w przypadku tomu trzeciego nie popełnię już tego błędu i przygotuję wcześniej składankę do OS z utworami sugerowanymi przez autorkę.

Choć nie ukrywam, że największy sentyment mam do początków miłosnych historii, gdyż pierwsze zauroczenia są zawsze najbardziej elektryzujące, to drugi tom nie ustępuje w tym przypadku niczym tomowi pierwszemu. Autorka po raz kolejny hipnotyzuje słowem, nie szczędzi plastycznych porównań i zapadających w pamięć refleksji. Całość okraszona jest też uzupełniającymi fragmentami z tomu pierwszego. Żeby nie było tak słodko dodam tylko, że nie wszystkie decyzje bohaterów były moim zdaniem trafione, szczególnie jedna wydała mi się szczególnie pochopna i może mieć spore konsekwencje w części trzeciej. Tym bardziej oczekuję z niecierpliwością zakończenia historii by przekonać się, jaki finał będą miały wszystkie elektryzujące wydarzenia.

„Kiedyś jest bezludną wyspą, zawsze bliższą niż „nigdy” i zawsze zbyt daleką od „teraz”. Czekając na dzień, odliczasz godziny. Czekając na „kiedyś”, śledzisz zapamiętane myśli i niespełnione sny.”

O CZYM?  „Ostatnia spowiedź”, to opowieść o miłości w różnych jej odcieniach. Niezwykle intensywna, romantyczna, chwilami też dramatyczna, ale i zabawna historia, która trafi do każdego serca. Skomplikowane relacje bohaterów, piętrzące się problemy i intrygi sprawiają, że od lektury nie można oderwać się nawet na chwilę. Fanów serii nie muszę zachęcać do lektury, jednak jeśli mieliście choć najmniejsze wątpliwości czy po nią sięgnąć, mam nadzieję, że udało mi się je rozwiać, bo książkę naprawdę warto przeczytać.

Ocena:
9/10

W serii:
>Ostatnia spowiedź. Tom II<
Ostatnia spowiedź. Tom III


4 sierpnia 2014

„Hercules” (film)




Opis:
Ziemia, czternaście tysięcy lat temu. Udręczona dusza półboga błąka się po świecie. Herkules (Johnson), syn potężnego Zeusa, przez całe życie nie zaznał niczego prócz cierpienia. Po wykonaniu dwunastu ciężkich prac i utracie rodziny, poświęca się krwawym bitwom. Tylko one przynoszą mu ukojenie. Za towarzyszy ma szóstkę podobnych mu straceńców, których łączy zamiłowanie do wojny i nieustająca bliskość śmierci. Ich los odmienia się, gdy król Tracji (Hurt) zechce, by uczynilii jego armię najpotężniejszą na świecie. Zagubione dusze dostrzegą, jak nisko upadły, gdy stworzą wojowników równie bezwzględnych i żądnych krwi, jak one same.

Zwiastun:


Recenzja:
Legenda, czy prawda ukryta w legendzie?

Nie znam chyba osoby, która nie lubiłaby mitologii. Bo w sumie czego tu nie lubić? Cudowny klimat, mityczni bogowie, niezwykłe opowieści. No i herosi oczywiście. Pół bogowie, pół śmiertelnicy, obdarzeni nadludzką siłą i mądrością. Perseusz, Achilles a nawet Percy Jackson. Wszyscy znamy ich historie. A co z synem Zeusa, Herculesem? Mogło by się wydawać, że i jego znamy od podszewki, jednak Brett Ratner udowadnia, że prawda nie zawsze jest taka jak się wydaje.


Wszyscy znają legendę o dwunastu pracach Herculesa, które zostały na niego nałożone, jako kara za wymordowanie rodziny. W filmie jednak wątek ten jest zaledwie wspomniany i przedstawiony zupełnie inaczej.  Tym razem słynny heros nie działał sam, a celem prac było zdobycie sławy i chwały. Hercules jest tak naprawdę najemnikiem, który wraz z grupą podobnych mu wojowników walczy w imieniu królów. Oczywiście za odpowiednią odpłatą. Wątek jego rodziny jest owiany mgłą tajemnicy. I choć wieść głosi, że sam zamordował swoich bliskich, nikt nie zna prawdy, nawet on sam. Udręczony koszmarami i cierpieniem Hercules postanawia udać się do miejsca gdzie będzie mógł w spokoju doczekać końca swoich dni. Jednak nieoczekiwanie córka króla Tracji Ergenia (Rebecca Ferguson) prosi go o pomoc w walce z okrutnym buntownikiem. Heros nie podejrzewa jednak, że walka odmieni całe jego życie.


„Hercules” Bretta Ratnera to legenda w nowej odsłonie. Odrobinę rozczarował mnie fakt, że cała mitologia skupiona była jedynie na początku filmu i okazała się jedną wielką ściemą. Jednak jak się okazało, nie tak do końca. Film będzie więc sporym zaskoczeniem dla fanów mitologii, a szczególnie mitu o Herculesie. Również fani animowanej wersji, będą zdziwieni rozwojem akcji. Początkowo Hercules, kojarzony przecież z bohaterem, może się wydać rozczarowujący. W końcu okazuje się, że tak naprawdę za niezwykłą legendą kryje się nie jeden heros, a grupa złaknionych złota najemników. Jednak nie zniechęcajcie się do Herculesa, bo już po kilkunastu minutach filmu, odkryjecie, że za kilogramami muskułów i srogim wyrazem twarzy, kryje się uczciwy człowiek, który wiele w życiu stracił.


Zatrzymajmy się więc na chwilę, nie tyle przy samym Herculesie, co przy Dwaynie Johnsonie, odtwórcy roli słynnego herosa. Od kiedy zobaczyłam plakat filmowy miałam naprawdę spore wątpliwości czy Dwayne to właściwy człowiek na właściwym miejscu. Aktor kojarzy mi się głownie z filmami akcji, gdzie występuje w asyście broni i szybkich samochodów, i nie da się ukryć, ze to takich filmów najbardziej pasuje. Przede wszystkim kojarzy mi się on jednak z „Królem Skorpionem”, którego wprost uwielbiam. Trzeba przyznać, że w „Herculesie” panuje podobny klimat i miałam wrażenie, że przez cały seans nie pozbędę się skojarzenia ze Skorpionem. Jak się okazało, nie ma się czego obawiać. Dwayne jako Hercules wypadł świetnie, bo dobrze czuje się w starożytnych klimatach. Odpowiednia charakteryzacja sprawiła, że nie da się w nim dostrzec Luke’a z „Szybkich i wściekłych”, a przekonująca gra aktorska pozbawiła mnie wszelkich skojarzeń z „Królem Skorpionem”. Jedynym słowem: Dwayne dał radę.


Nie można jednak zapomnieć o tym, co dzieje się na drugim planie, a dzieje się naprawdę dużo. Wszystko za sprawą dobrze dobranych aktorów, którzy robią sporo zamieszania. Mam tu głównie na myśli przyjaciół Herculesa. Najbardziej zapadł mi w pamięć Tydeus (Aksel Hennie). Najwierniejszy spośród towarzyszy herosa, znaleziony przez niego jako dziecko na polu bitwy. Choć jest półdziką niemową, wzbudził we mnie mnóstwo sympatii, a grający go Aksel Hennie dał popis świetnych umiejętności aktorskich, ponieważ stworzył niezwykle barwną postać nie wymawiając ani jednego słowa! Na uznanie zasługuje także waleczna amazonka Atalanta (Ingrid Bolsø Berdal), powściągliwy wieszcz Amfiaraos  (Ian McShane), siostrzeniec Herculesa i przezabawny baśniarz Jolaos (Reece Ritchie), który sam pragnie być wreszcie bohaterem, a także zaprawiony w boju Autolykos (Rufus Sewell). Razem tworzą barwną i dobrze dobraną bandę, i choć różni ich niemal wszystko są dla siebie jak rodzina.


„Hercules” jest filmem wprost naszpikowanym akcją, jednak nie jest to wcale akcja męcząca, a doskonale rozłożona w czasie. Przygody bohaterów śledzi się z zapałem i entuzjazmem. Dostajemy dopracowaną i spójną historię z dużą ilością wątków doprowadzonych do końca. Zwroty akcji zaskakują i robią wrażenie. Podobnie jak pięknie przedstawiony świat i ciekawe sceny walk. Dodatkowym plusem jest humor, który sprawił, że dosyć okrutna i krwawa historia zyskała na lekkości.


Nie pozostaje mi więc nic innego niż zaprosić Was do kina na tą wspaniałą produkcję. Bitewny rozmach „300” idzie tu w parze z architektonicznym przepychem „Pompei”. Szczypta humoru, mnóstwo akcji i świetni aktorzy sprawiają, że „Hercules” to idealne letnie kino niemal dla każdego widza. Polecam.

Ocena:

9/10


Zobacz też:

.