Cześć wszystkim J
Dziś premiera „Toxycznych
dziewczyn” czyli feministycznej wersji „Władcy much”.
Jeśli wciąż nie
decydowaliście, czy chcecie poznać tą historię, zapraszam do lektury fragmentu,
który, mam nadzieję, rozwieje Wasze wątpliwości.
Opis:
Feministyczna wersja Władcy Much
opowiadająca o trzech najlepszych przyjaciółkach, które
mieszkają w szkole z internatem dla
dziewcząt. Placówka mieści się na wyspie objętej kwarantanną.
Po tym, jak jedna z uczennic nagle znika bez
śladu, reszta dziewczyn musi przebyć trudną drogę, by
odkryć prawdę o swoim więzieniu. Ten
najnowszy debiut to porywająca powieść, niepodobna do
niczego, co już znasz.
Minęło osiemnaście miesięcy, odkąd na szkołę
dla dziewcząt Raxter nałożono kwarantannę, Tox
pogrążył wyspę i wywrócił życie Hetty do
góry nogami.
Zaczęło się powoli. Z początku umierali
tylko nauczyciele. Potem Tox przeniósł się na
podopieczne, wykręcając i zmieniając ich
ciała. Teraz, odcięte od reszty świata i pozostawione
same sobie na wyspie, dziewczyny nie
wychodzą poza ogrodzenie szkoły. Tox zmienił lasy w
dzikie i niebezpieczne, a uczennice czekają
na lekarstwo, które obiecano im dostarczyć. Tox
przenika do wszystkiego.
Kiedy Byatt znika, Hetty robi wszystko, aby
ją odnaleźć, nawet jeśli oznacza to złamanie
kwarantanny i walkę z potwornościami
czającymi się za ogrodzeniem. Gdy się tego podejmuje,
odkrywa, że w historii Raxter kryje się
znacznie więcej, niż mogłaby kiedykolwiek przypuszczać.
Fragment:
ROZDZIAŁ 1
Coś. Daleko między światłem a cieniem. Porusza się pośród
drzew, gdzie gęstnieją zarośla. Z dachu
można dostrzec, jak zamiata wokół siebie ogonem,
przemieszczając się w kierunku oceanu.
Sądząc po rozmiarze, to musi być kojot. Jeden z tych
większych, ze sterczącymi łopatkami
oraz ostrymi zębami – mogłabym chwycić każdy z nich w
dłoń niczym nóż. Wiem, bo raz
znalazłam taki wystający częściowo z ogrodzenia. Zabrałam
go ze sobą i schowałam pod łóżkiem.
Kolejny trzask w krzakach, a potem znów cisza. Po drugiej
stronie tarasu Byatt opuszcza broń
i opiera ją o balustradę. Teren czysty.
Ja swoją na wszelki wypadek trzymam uniesioną z
celownikiem przy lewym oku. Prawe jest
martwe od czasu, aż paroksyzm 1 pogrążył je w ciemności.
Powieka stopiła się i zrosła, zamykając
oko na amen. Pojawiło się też uczucie, jakby pod spodem
coś rosło.
Tak to u nas wygląda, wszystkie takie jesteśmy. Chore
albo, jak kto woli, niezwykłe z
niewiadomej przyczyny. Coś rozrywa nas od środka. Części
ciała odpadają i zanikają. To nas
hartuje. Przyzwyczajamy się i jakoś sobie z tym radzimy.
Przez celownik widzę, jak południowe słońce wybiela
świat, a także las, który ciągnie się po
kraniec wyspy, gdzie w dole huczy ocean. Bujne sosny się
stroszą, wyrastając ponad budynek. Tu i
tam zdarzają się puste przestrzenie, ponieważ dęby i
brzozy zgubiły liście, ale w większości
sklepienie jest ciasno utkane sztywnymi od mrozu igłami.
Ponad nimi znajduje się jedynie antena
radiowa, teraz bezużyteczna, gdy nie ma sygnału.
W górze drogi ktoś krzyczy, po czym spod osłony drzew
wyłania się powracająca do domu
Brygada Łodziowa. Tylko tym paru osobom wolno
uczestniczyć w wyprawie przez całą wyspę.
Kierują się do przystani, do której zazwyczaj przypływały
i odpływały promy, a gdzie teraz
marynarka dostarcza jedzenie oraz ubrania. Reszta z nas
zostaje za ogrodzeniem, modląc się, aby
wszyscy bezpiecznie dotarli z powrotem.
Najwyższa, panna Welch, przystaje przy bramie i zaczyna
mocować się z zamkiem. W końcu
go otwiera, a następnie Brygada Łodziowa, z
zaczerwienionymi od mrozu policzkami, chwiejnym
krokiem wchodzi na teren szkoły. Wróciły wszystkie trzy
osoby, a każda z nich ugina się pod
ciężarem zgrzewek, mięsa czy kostek cukru. Welch się
odwraca, by zamknąć za sobą furtkę. Ma
zaledwie pięć lat więcej niż najstarsza z uczennic i jest
najmłodszą z nauczycielek. Przedtem
mieszkała z nami w jednej sali. Zawsze udawała, że nie
widzi, kiedy któraś nie przestrzegała
godziny policyjnej. Teraz każdego ranka nas liczy, żeby
się upewnić, iż żadna nie zginęła przez noc.
Macha, dając znać, że wszystko w porządku, wtedy Byatt
jej odmachuje. Ochrona bramy
należy do mnie, ona pilnuje drogi. Czasami się
zamieniamy, niestety moje oko nie radzi sobie zbyt
dobrze na większe odległości, dlatego nigdy nie trwa to
długo. Pomimo tego wciąż jestem lepszym
strzelcem od połowy dziewczyn zdolnych zająć moje miejsce.
Ostatnia z przybyłych osób wchodzi
na ganek, a potem znika z zasięgu wzroku. Tak kończy się
nasza warta. Rozładowujemy strzelby.
Wtykamy naboje do pudełka dla kolejnej zmiany. Po jednym
wsuwamy sobie do kieszeni – na
wszelki wypadek.
Dach jest zwieńczony płaskim tarasem, opadającym od
trzeciego do drugiego piętra.
Ześlizgujemy się z jego krawędzi i przez otwarte okno
wskakujemy do środka. Dawniej, gdy
nosiłyśmy spódnice oraz skarpetki, było to trudniejsze,
jednak wewnętrzny głos wciąż nam
podpowiadał, żeby trzymać złączone razem kolana. Stare
dzieje. Teraz, kiedy zakładamy
poszarpane dżinsy, nie musimy się tym przejmować.
Byatt wdrapuje się za mną, zostawiając na parapecie kilka
nowych rys. Odrzuca włosy za
plecy. Są proste, tak samo jak moje, w kolorze jasnego,
żywego brązu. I czyste. Nawet jeśli brakuje
chleba, szamponu zawsze mamy pod dostatkiem.
– Co widziałaś? – pyta.
– Nic. – Wzruszam ramionami.
Śniadanie było dość skromne, stąd teraz czuję, jak moje
kończyny drżą z głodu. Wiem, że
Byatt odczuwa to samo, więc po lunch zbiegamy po schodach
na parter, do głównego holu z
wielkim, strzelistym sufitem. Stoją tam pokiereszowane,
powykrzywiane stoły, kominek oraz
kanapy z wysokimi oparciami, z których kiedyś wyrwałyśmy
wypełnienie, a później je spaliłyśmy,
by się ogrzać. No i jesteśmy my, w komplecie, głośne i
pełne życia.
***
Gdy to się zaczęło, było nas około stu dziewczyn i
dwudziestu nauczycielek. Razem zajmowałyśmy
oba skrzydła starego budynku. Obecnie wystarczy nam tylko
jedno.
Łodziowe wchodzą przez drzwi frontowe, po czym pozwalają
torbom opaść na podłogę.
Zaczyna się walka o jedzenie. Przeważnie wysyłają nam
puszki, ale czasami dostajemy też paczki z
suszonym mięsem. Rzadko zdarza się coś świeżego i nigdy
nie starcza dla wszystkich. Posiłki
wyglądają w ten sposób, że Welch idzie do kuchni, otwiera
spiżarnię, a następnie rozdziela
najmniejsze racje żywnościowe, jakie kiedykolwiek
widziano. Natomiast dzisiaj jest dzień dostawy,
Brygada Łodziowa przyniosła nowe zaopatrzenie, z kolei to
oznacza, że Welch z dyrektorką szkoły
nie zechcą brudzić sobie rąk. Pozwolą każdej z nas
zawalczyć o jedną rzecz.
Tymczasem Byatt i ja nie musimy tego robić. Reese stoi
przy drzwiach, zatem łapie dla nas
torbę, a potem odstawia ją na bok. Gdyby zrobił to ktoś
inny, ludzie by się sprzeciwili, ale że to
Reese – z lewą ręką pokrytą ostrymi
łuskami – nikt nie protestuje.
Dziewczyna była jedną z ostatnich, które zachorowały.
Myślałam, że może ją to ominie, że
jest bezpieczna, lecz wówczas się zaczęło. Łuski, każda
jakby z elastycznego srebra, wychodząca
przez skórę tak, jak gdyby wydostawała się z jej wnętrza.
To samo przydarzyło się koleżance z
naszego roku. Rozrosły się po całym ciele, wyziębiając
krew, przez co pewnego ranka po prostu się
nie obudziła. Właśnie dlatego sądziłyśmy, że Reese
podzieli jej los. Przeniesiono ją na piętro, aby
tam czekała na śmierć. Tak się jednak nie stało. Jednego
dnia trafiła do ambulatorium, a kolejnego
była już z powrotem. Jej lewa ręka jest co prawda czymś
dzikim, ale wciąż należy do niej.
Reese rozrywa torbę i pozwala mi oraz Byatt sięgnąć do
środka. Ściska mnie w żołądku, a
ślina zbiera się na języku. Cokolwiek, wezmę cokolwiek.
Niestety źle trafiłyśmy. Mydło. Zapałki.
Pudełko długopisów. Karton pocisków. I nagle, na samym
dnie, pomarańcza – prawdziwa, żywa
pomarańcza, która ledwie zaczęła gnić na skórce!
Coś nas chwyta. Srebrna dłoń Reese ląduje na moim
kołnierzyku. Czuję pod łuskami bijące
od niej gorąco, ale przewracam ją na ziemię i celuję
kolanem w bok jej twarzy. Zaciskam zęby,
owijając ramię wokół szyi Byatt. Jedna z dziewczyn kopie.
Nie wiem która. Dostaję w tył głowy i z
trzaskiem uderzam nosem o krawędź schodka. Robi mi się
biało przed oczami. Dookoła nas inni
krzyczą, obstawiając zakłady.
Któraś trzyma mnie za włosy, ciągnąc to w górę, to w dół.
Okręcam się. Gryzę tam, gdzie
ścięgna naciskają na skórę, wtedy dziewczyna reaguje
wrzaskiem. Mój uchwyt słabnie, jej również,
więc w końcu się od siebie odrywamy.
Ścieram krew z oka. Reese leży w połowie schodów z
pomarańczą w dłoni. Wygrała.
ROZDZIAŁ 2
Nazywamy to Toxem. Przez pierwsze kilka miesięcy na
okrągło wykorzystywano go jako tematy
lekcji: „Epidemie wirusowe w cywilizacjach zachodnich –
historia”, „Tox jako źródłosłów z
języków łacińskich”, „Przepisy farmaceutyczne w stanie
Maine”… Szkoła jak szkoła, nauczyciele
stoją przy tablicy w zakrwawionych ubraniach, planują
kartkówki tak, jakbyśmy za tydzień
wszyscy mieli nadal tu być. Świat się nie kończy,
informowali, tak samo jak wasza edukacja.
Śniadanie w jadalni. Matematyka, angielski, francuski,
lunch, strzelanie do celu. Zajęcia
sprawnościowe oraz nauka udzielania pierwszej pomocy.
Panna Welch bandażuje rany, a dyrektorka
zszywa je za pomocą igły. Kolację jemy wspólnie, później
zamykają nas razem na noc. Nie, nie
wiem, co powoduje u was chorobę, mawiała Welch. Wszystko
będzie z wami w porządku. Tak,
niedługo znowu wrócicie do domów.
Szybko się to skończyło. Zajęcia przestały podążać
zgodnie z planem, kiedy Tox zabierał
nauczyciela za nauczycielem. Zasady rozsypały się w pył i
przeminęły z wiatrem, aż pozostały
tylko te najpotrzebniejsze. Wciąż jednak liczymy dni,
budząc się każdego ranka, aby obserwować
niebo w poszukiwaniu kamer czy świateł. Ludzie na
kontynencie o nas pamiętają, powtarza zawsze
Welch. Martwią się o nas od momentu, w którym
wicedyrektorka zadzwoniła po pomoc do Camp
Nash na wybrzeżu, gdzie teraz szukają lekarstwa. W
pierwszej dostawie zaopatrzenia –
przyniesionej przez Brygadę Łodziową – była notatka.
Napisana, podpisana i wydrukowana przez
Marynarkę Wojenną na ich papierze firmowym.
OD: Sekretarz Marynarki Wojennej, Komendant Główny
Departamentu Obrony, Incydent
Chemiczny/Biologiczny, Oddział Szybkiego Reagowania
(CBIRF), Dyrektor Camp Nash, Centrum
Kontroli i Zapobiegania Chorobom (CDC)
DO: Szkoła dla Dziewcząt Raxter, wyspa Raxter
TEMAT: Kwarantanna zalecona przez CDC
Natychmiastowe
wdrożenie pełnej izolacji. Pacjenci mają przez cały czas pozostać na terenie
szkoły – dla
bezpieczeństwa oraz żeby zachować pierwotne warunki zarażenia. Przekroczenie
ogrodzenia jest
naruszeniem warunków kwarantanny. Nie dotyczy to zespołu upoważnionego do
odbioru
zaopatrzenia (patrz poniżej).
Trwa wyłączanie
dostępu do sieci telefonicznej oraz internetowej. Komunikacja możliwa
jedynie poprzez
oficjalne kanały radiowe.
Trwa pełna
weryfikacja informacji. Zaopatrzenie będzie przekazywane przez punkt dostaw na
zachodnim molo.
Data i czas zostaną wyznaczone przez latarnię morską Camp Nash.
Diagnoza i
lekarstwo są w fazie badań. CDC współpracuje z lokalnymi placówkami w kwestii
leku. Oczekujcie
dostawy.
Czekać i pozostać przy życiu. Myślałyśmy, że to będzie
proste – razem za ogrodzeniem,
oddzielone od lasu oraz zwierząt, które stały się dzikie
i dziwaczne – ale wciąż traciliśmy kolejne
osoby. Paroksyzmy wyniszczały ich ciała, sprawiając, iż
nie mogły choćby oddychać, wywoływały
niegojące się rany, a czasami też gwałtowność, obracającą
oszalałe dziewczyny przeciwko sobie.
Wciąż się to zdarza. Z tą różnicą, iż teraz wiemy, że
jedyne, co możemy zrobić, to pilnować
własnego nosa.
Reese oraz Byatt należą do mnie, natomiast ja do nich. To
za nie się modlę, gdy mijając
tablicę ogłoszeń, przesuwam dwoma palcami po notatce od
Marynarki Wojennej, która wciąż tu
wisi, pożółkła i pognieciona, niczym talizman
przypominający o złożonej przez nich obietnicy.
Lekarstwo nadchodzi, musimy tylko pozostać przy życiu.
Reese wbija srebrne paznokcie w pomarańczę i zaczyna ją
obierać. Zmuszam się, aby patrzeć
w przeciwnym kierunku. Kiedy jedzenie jest świeże, tak
jak w tym przypadku, walczymy o nie.
Powiedziała, że to jedyny uczciwy sposób na rozwiązanie
sporu. Żadnej jałmużny, zero litości.
Nigdy by jej nie wzięła, gdyby nie czuła, że na nią
zasługuje.
Wokół nas reszta dziewczyn zbiera się w akompaniamencie
głośnego śmiechu, a następnie
przekopuje się przez wypadające z każdej torby ubrania.
Marynarka wciąż wysyła nam dostawy
wystarczające dla naszej pierwotnej liczby, a także
koszulki i buciki, które są zbyt małe, żeby któraś
z nas je włożyła.
Są również kurtki. Nigdy nie przestają przysyłać kurtek.
Nie, odkąd szron zaczął pokrywać
trawę. Gdy uderzył Tox, była wiosna. Na nadchodzące lato
wystarczyły nam nasze mundurki
składające się z jednolitych spódnic oraz zapinanych
koszul, ale – jak zawsze w Maine – nadeszła
długa, ciężka zima. W ciągu dnia paliłyśmy ogniska, zaś
nocą pracowały prądnice, które
dostałyśmy od marynarki. Oczywiście dopóki nie zniszczyła
ich burza.
– Masz na sobie krew – mówi Byatt.
Reese odrywa połę swojej koszuli i mi ją rzuca.
Przyciskam materiał do twarzy. Chlupocze mi w nosie.
Nad nami, na mezaninie 1 , coś zaszurało. Wszystkie
spojrzałyśmy w górę. To Mona z roku
wyżej. Ma rude włosy oraz buzię w kształcie serca.
Wróciła ze znajdującego się na trzecim piętrze
ambulatorium, gdzie zabrano ją po paroksyzmie ostatniego
lata. Przebywała tam całe wieki i
wątpię, aby ktokolwiek podejrzewał, że stamtąd wróci.
Pamiętam, jak tamtego dnia jej twarz
parowała i pękała, kiedy niesiono ją do izby chorych z
narzuconym na głowę prześcieradłem tak,
jakby już była martwa.
Teraz jej policzki przecina siateczka blizn, a na włosach
widać zaczątek poświaty. Z blond
warkocza Reese bije podobna łuna, wywołana przez Tox, i
jest to tak bardzo z nią tożsame, że
jestem zaskoczona, widząc to samo u Mony.
– Hej – mówi, stojąc niepewnie na nogach.
Jej przyjaciółki podbiegają do niej, uśmiechają się
i machają. Zachowują jednak spory odstęp.
Nie obawiamy się zarażenia. Każda z nas to w sobie
ma, czymkolwiek to jest. Odstrasza nas
widok znów rozpadającej się dziewczyny. Świadomość, iż
nas też to w końcu spotka. Wiedza, że
jedyne, co możemy zrobić, to trwać w nadziei, że jakoś
zdołamy przez to przejść.
– Mona – mówią jej przyjaciółki. –
Dobrze znów cię widzieć.
Obserwuję, jak rozmowa się urywa. Dziewczyny odchodzą, by
skorzystać z ostatnich
promieni słońca. Zostawiły Monę samą na kanapie,
wpatrującą się we własne stopy. Nie ma już dla
niej miejsca pośród nich. Przyzwyczaiły się do jej
nieobecności.
Spoglądam w górę na Reese oraz Byatt, przez co nie
trafiam nogą w stopień. Nie wiem, czy
kiedykolwiek mogłabym się od nich odzwyczaić.
Byatt wstaje, a dziwna zmarszczka wykrzywia jej brew.
– Zaczekajcie – mówi, po czym podchodzi do
Mony.
Rozmawiają przez chwilę. Byatt się pochyla, żeby Mona
mogła ją lepiej słyszeć. Błysk
włosów dziewczyny obmywa skórę mojej przyjaciółki
czerwienią. Następnie Byatt się prostuje, a
Mona naciska jej kciukiem na wewnętrzną stronę
przedramienia. Obydwie wyglądają na wytrącone
z równowagi. Tylko troszeczkę, mimo wszystko to
dostrzegam.
– Dobry wieczór, Hetty.
Odwracam się. To dyrektorka. Rysy na jej twarzy są
jeszcze ostrzejsze niż zazwyczaj. Siwe
włosy upięła w ciasny kok, z kolei guziki koszuli zapięła
pod samą szyję. Wokół ust kobiety
dostrzegam blado różową plamę od krwi, która nieustannie
sączy się spomiędzy jej warg. Tox ją i
Welch potraktował inaczej. Nie wykończył ich tak, jak resztę
nauczycieli. Nie zmienił także ciał w
taki sam sposób, w jaki robi to z naszymi. Zamiast tego
na ich językach powstały jątrzące się
wrzody, a w kończynach nigdy niekończące się drżenie.
– Dobry wieczór – odpowiadam. Przymyka oko
na wiele rzeczy, ale nie na maniery.
Wskazuje przez salę na wciąż pochylającą się nad Moną
Byatt.
– Jak sobie radzi?
– Mona? – pytam.
– Nie, Byatt.
Od czasu późnego lata u Byatt nie wystąpił paroksyzm,
zatem na pewno niedługo ją to czeka.
Paroksyzmy pojawiają się sezonowo, każdy kolejny gorszy
od poprzedniego, aż nie jesteśmy już w
stanie ich znieść. Natomiast po jej ostatnim, nie mogę
sobie wyobrazić niczego gorszego. Nie
wygląda ani trochę inaczej – poza tym, że nie
może pozbyć się bólu gardła, za to przez jej plecy
przechodzi miejscami przebijający się przez
skórę, kościsty grzebień – a pamiętam wszystkie z
następujących po sobie zmian. Jak ciekła z niej krew,
która potem sączyła się przez nasz stary
materac, dopóki nie zaczęła kapać na deski podłogowe pod
łóżkiem. Była zupełnie ogłupiała, gdy
rozdarła się skóra wzdłuż jej kręgosłupa.
– Dobrze się
trzyma – mówię. – Obawiam się, że to jednak tylko kwestia
czasu.
– Przykro mi to słyszeć – odpowiada
kobieta. Przygląda się Byatt i Monie troszeczkę dłużej,
marszcząc brwi. – Nie wiedziałam, że byłyście
przyjaciółkami Mony.
Od kiedy ją to interesuje?
– Raczej koleżankami.
Dyrektorka patrzy na mnie, jakby była zaskoczona, że
wciąż tu stoję.
– Uroczo – stwierdza. Rusza przez hol, po
czym idzie korytarzem do swojego gabinetu.
Przed Toxem widywałyśmy ją codziennie, ale teraz chodzi
do ambulatorium albo zamyka się
w biurze, gdzie przyklejona do radia, rozmawia z
marynarką i CDC.
My nigdy nie miałyśmy zezwolenia na korzystanie z
komórek – według broszurki to buduje
charakter. Pierwszego dnia Toxu odcięto kable linii
telefonicznej. Dopilnowano, aby wszystko
pozostało utajnione, żeby utrzymać kontrolę nad obiegiem
informacji. Przynajmniej mogliśmy
rozmawiać z rodzicami przez radio i słuchać, jak za nami
płaczą. Do czasu. W końcu marynarka
stwierdziła, że sprawa zaczęła wymykać się spod kontroli,
więc tego również zabronili. Musieli
podjąć odpowiednie kroki.
Dyrektorka nigdy nie zawracała sobie głowy tym, by nas
pocieszać. Nie miało to większego
sensu.
Zanim wróciła do nas Byatt, kobieta zdążyła już zamknąć
za sobą drzwi gabinetu na klucz.
– O co chodziło? – pytam ją, gdy staje
obok. – Z Moną.
– O nic. – Pomaga wstać
Reese. – Idziemy.
***
Raxter zbudowano na sporym skrawku ziemi na wschodnim
końcu wyspy. Budynek z trzech stron
otacza woda, a z czwartej mieści się płot oraz brama. Za
nią rośnie las, z tymi samymi sosnami i
świerkami, które znajdują się także na terenie szkoły,
ale za ogrodzeniem są grube i splątane. Młode
pnie owijają się wokół starszych. W naszej części jest
czysto i schludnie, jak przedtem – tylko my
się zmieniłyśmy.
Reese prowadzi nas przez teren szkoły do miejsca na
wyspie, w którym skorkowaciały
wystawione na wiatr skały i ułożyły się razem w żółwią
skorupę. Teraz siedzimy tam ramię w ramię
z Byatt pomiędzy nami. Orzeźwiająca bryza rozwiewa jej
luźne kosmyki. Dzisiaj jest spokojnie,
nie-niebieskie czyste niebo. W oddali pustka. Za Raxter
ocean staje się głęboki, połyka mieliznę i
popycha prądy morskie. Na horyzoncie nie widać żadnych
statków ani lądu. Nic nie przypomina
nam o tym, że gdzieś tam wciąż istnieje świat, który w
niezmienny sposób trwa dalej bez nas.
– Jak się czujesz? – pyta Byatt.
Dwa dni temu blizna na moim ślepym oku strasznie
napuchła. To pamiątka po początkach
epidemii, kiedy jeszcze nie rozumiałyśmy, co się z nami
dzieje.
Mój pierwszy paroksyzm na zawsze zamknął mi prawe oko i
pozbawił w nim wzroku.
Myślałam, że na tym się skończy, dopóki pod spodem nie
zaczęło coś rosnąć. Trzecia powieka, jak
przypuszczała Byatt. Nie bolało, po prostu swędziało jak
diabli i czułam, że coś się pod nią porusza.
Właśnie dlatego próbowałam ją rozerwać.
To było głupie. A blizna jest tego wystarczającym
dowodem. Ja sama ledwie cokolwiek z
tego pamiętam, ale Byatt mówi, że w połowie zmiany
Brygady Ogniowej upuściłam strzelbę i
drapałam twarz tak, jakby coś przejęło nade mną kontrolę,
skierowało moje paznokcie na
zaskorupiałe rzęsy i zaczęło szarpać skórę.
Szrama prawie się zagoiła, lecz co jakiś czas się otwiera
i krew spływa mi po policzku,
różowa i wodnista, zmieszana z ropą. Podczas Zmiany
Ogniowej moje myśli są skupione na czymś
innym, więc nie jest tak źle, choć teraz mogę usłyszeć
bicie własnego tętna. Skażona krew?
Możliwe. To jednak najmniejsze z naszych zmartwień.
– Możesz mi to zaszyć? – Staram się nie
okazać niepokoju, ale ona i tak to wyczuwa.
– Aż tak źle?
– Nie, po prostu…
– Umyłaś je chociaż? – przerywa mi.
Reese wydaje pomruk satysfakcji.
– Mówiłam ci, żebyś nie zostawiała otwartej rany –
rzuca przemądrzale.
– Podejdź tu – prosi
Byatt. – Daj mi spojrzeć.
Ustawiam się na skałach w taki sposób, by mogła uklęknąć,
i unoszę ku niej głowę. Przesuwa palcem po okaleczeniu, muskając moją powiekę.
Pod spodem coś się wzdryga.
– Wygląda, jakby bolało – mówi, wyciągając
z kieszeni igłę i nić. Zawsze ma je ze sobą od
momentu, w którym moje oko zabliźniło się po raz
pierwszy. Z naszej trójki ona jest najbliżej
siedemnastych urodzin. Widać to właśnie w takich
sytuacjach. – Dobra. Nie ruszaj się.
Wbija igłę, wtedy czuję ból, lecz na tyle nieduży, że koi
go zimny wiatr. Próbuję puścić do
niej oczko, sprawić, aby się uśmiechnęła, ale ona jedynie
kręci głową i marszczy brwi.
– Mówiłam, Hetty, żebyś się nie ruszała.
Jest w porządku. Byatt wpatruje się we mnie tak, jak ja w
nią. Jestem bezpieczna, ponieważ
ona tu jest. Do czasu, aż wbija igłę trochę zbyt głęboko.
Spinam się, a całe moje ciało zgina się w
pół. Ból mnie oślepia, jest wszędzie. Świat się rozpływa.
Czuję spływającą mi do ucha krew.
– O mój Boże – piszczy. – Hetty,
nic ci nie jest?!
– To tylko szwy – odzywa się Reese. Leży z
zamkniętymi oczami na kamieniach, obrócona
brzuchem do góry. Koszula podjeżdża jej tak wysoko, że
mimo zawrotów głowy wyraźnie widzę
blady skrawek skóry. Nie odczuwa zimna, nawet w dni takie
jak ten, kiedy nasze oddechy zmieniają
się w parę.
– Tak – odpowiadam. W przeciwieństwie do
mojego oka, ręce Reese nigdy nie sprawiają jej
problemu. Uspokajam warczenie wydobywające się spomiędzy
moim warg. Jest wiele rzeczy, o
które mogłybyśmy się pokłócić, ale to nie musi być akurat
ta. – Kontynuuj.
Byatt próbuje coś powiedzieć, lecz zagłusza ją dochodzący
z okolic ogrodu krzyk.
Odwracamy się, by sprawdzić, czy któraś z dziewczyn nie
przeżywa właśnie swojego pierwszego
razu. Raxter przeprowadza sześć roczników przez liceum, a
raczej przeprowadzało, więc wszystkie
nasze najmłodsze dziewczęta skończą niebawem trzynaście
lat. Miały po jedenaście, gdy zaczął się
ten cały bałagan, i teraz Tox po kolei w nie uderza.
Nic złego się jednak nie dzieje. To tylko Dara o
płetwiastych palcach z naszego roku, czeka
tam, gdzie piętrzą się kamienie.
– Strzelanie! – woła do nas. – Panna
Welch mówi, że czas poćwiczyć.
– Idziemy.
Byatt zawiązuje moje szwy, wstaje i wyciąga do mnie rękę.
– Dokończę po kolacji.
***
Przed Toxem też ćwiczyłyśmy strzelanie. To praktykowana
od początków szkoły tradycja, choć
wówczas miała inny charakter niż teraz. Wyłącznie
uczennice ostatniego roku – oraz Reese, która
jest najlepszym strzelcem na wyspie, urodzona do tego
tak, jak do wszystkiego w Raxter – szły do
lasu z Panem
Harkerem strzelać do puszek po napojach. Mężczyzna układał je na ziemi jedna
obok
drugiej. Reszta z nas miała wtedy zajęcia z bezpiecznego
obchodzenia się z bronią, chociaż zwykle
wyglądały raczej jak czas wolny, gdyż Pan Harker
nieustannie spóźniał się z powrotem.
Niestety później Tox odebrał nam Pana Harkera. Pozbawił
także Reese ręki, którą strzelała, i
zmienił ją w taki sposób, że nie była już w stanie
pociągnąć za spust. Strzelanie przestało być po
prostu strzelaniem, a stało się treningiem strzeleckim,
ponieważ teraz istnieją stworzenia, które
musimy zabijać. Co kilka dni, popołudniami, kiedy słońce
zniża się nad ziemię, każda z nas po
kolei strzela tak długo, aż trafi w sam środek celu.
Musimy być gotowe, powtarza nam Welch. Żeby bronić siebie
i innych.
Podczas pierwszej zimy przez ogrodzenie przedostał się
lis. Zwyczajnie prześlizgnął się
pomiędzy prętami. Jedna z dziewczyn z Brygady Ogniowej
przyznała, że nie potrafiła go zabić, bo
przypominał jej psa z rodzinnego domu. To właśnie dlatego
zwierz przemknął przez teren szkoły aż
na dziedziniec. I właśnie dlatego zapędził w kozi róg
ostatnią z najmłodszych uczennic, po czym
rozerwał jej gardło.
Ćwiczyłyśmy niedaleko cypla w stodole. Znajdowały się tam
wielkie przesuwane drzwi,
otwarte po obu stronach, aby niecelne strzały lądowały w
oceanie. Dawniej trzymano tu cztery
konie, ale wczesną wiosną zauważyłyśmy, że Tox przeniknął
do ich ciał, identycznie jak do
naszych. Wypychał im kości przez skórę, rozciągając ją
tak mocno, aż zaczynały ryczeć.
Wyprowadziłyśmy je więc na zewnątrz, zaciągnęłyśmy do
wody i zastrzeliłyśmy. Ich przegrody
stoją teraz puste. Ustawiamy się w nich, czekając na
swoją kolej. Musimy strzelać bez przerwy,
dopóki nie zrobimy tego prawidłowo.
Panna Welch trzyma większość arsenału pod kluczem w
szkolnym magazynie. Przechowuje
tam również naboje – marynarka zaczęła je przysyłać, jak
tylko usłyszała o zwierzętach. Tutaj do
dyspozycji mamy jedynie dubeltówkę oraz karton łusek. Są
poukładane na stole zrobionym z
dwóch drewnianych kozłów i deski ze sklejki. To nie to
samo, co strzelby, z których strzelamy w
trakcie Zmiany Ogniowej, ale Welch zawsze powtarza, że
broń to broń. Te słowa za każdym razem
powodują skurcz szczęki u Reese.
Ustawiam się przed drzwiami boksu i czuję, jak się
huśtają, kiedy Byatt do mnie doskakuje.
Reese wchodzi niedbale pomiędzy nas. Nie dopuszczają jej
do strzelania z powodu ręki, mimo to
przychodzi tu codziennie. Spięta i milcząca obserwuje
cel.
Wcześniej kolejność była alfabetyczna, lecz traciłyśmy
wszystko: oczy, dłonie, a na końcu
także imiona. Teraz najstarsze dziewczyny mają
pierwszeństwo. Idzie im szybko. Większość z nich
jest na tyle dobra, że trafia w środek już po kilku
strzałach. Julia i Carson potrzebowały dwóch.
Niekończące się, upokarzające oczekiwanie rozpoczyna się
dopiero wtedy, gdy Landry oddaje
więcej salw, niż jestem w stanie policzyć. Później
przychodzi czas na nasz rocznik. Byatt
wystarczają trzy
próby. Godne szacunku. Właśnie dlatego łączą mnie z nią w parę na Zmianie
Ogniowej. Jeżeli ona spudłuje, ja to nadrobię.
Byatt podaje mi dubeltówkę. Chucham na dłonie, żeby
przywrócić im czucie, zanim zajmuję
jej miejsce. Unoszę broń do ramienia i celuję. Wdech,
skupienie, wydech, mocny nacisk palca. Huk
wystrzału mnie przeszywa. To proste. To jedyna rzecz, w
której jestem lepsza od Byatt.
– Dobrze, Hetty! – chwali Welch. Ktoś z
tłumu parodiuje ją śpiewnym tonem. Wywracam
okiem, kładę śrutówkę na prowizorycznym stole, a potem
podchodzę do stojących przy drzwiach
przegrody przyjaciółek.
Zazwyczaj po mnie jest Cat, ale tym razem następuje lekka
roszada. Ktoś jęczy i wypycha
Monę przed szereg. Ta potyka się raz czy dwa, po czym
prostuje plecy, spoglądając na dziewczyny
w poszukiwaniu jakiejś oznaki litości. Żadnej nie
znajduje. Zachowujemy ją wyłącznie dla siebie.
– Może mi dzisiaj odpuścisz? – zwraca się
do Welch. Na twarzy Mony maluje się złudny
spokój, mimo to reszta ciała wykonuje nerwowe ruchy.
Prawie jej się udaje, niemal omija swoją
kolej, lecz my do tego nie dopuszczamy. Tak samo
nauczycielka.
– Obawiam się, że nie. – Welch kręci głową. – Spróbuj.
Mona mówi coś jeszcze, jednak zbyt cicho, by ktokolwiek
mógł ją usłyszeć. W końcu
podchodzi do stołu. Broń leży przygotowana. Jedyne, co
musi zrobić, to wycelować i strzelić.
Unosi dubeltówkę, kołysze nią w zgiętym ramieniu, jakby
tuliła lalkę.
– Na co czekasz? – słychać Welch.
Mona przymierza się do strzału, przesuwając palec na
spust. Wszystkie zachowujemy ciszę.
Trzęsą jej się ręce. Chociaż jakimś cudem trzyma
poprawnie wycelowaną broń, nie jest w stanie
zdobyć się na ostateczny wysiłek.
– Nie potrafię – jęczy. – Nie
mogę… Nie umiem. – Opuszcza strzelbę i patrzy w moją stronę.
I nagle z boku jej szyi pojawiają się trzy głębokie
cięcia, wyglądające całkiem jak skrzela. Nie
ma krwi. Pulsują jedynie z każdym oddechem, a pod skórą
coś zaczyna się przesuwać.
Mona nie krzyczy. Nie wydaje żadnego dźwięku. Po prostu
osuwa się płasko na plecy z
szeroko otwartymi ustami. Wciąż się we mnie wpatruje,
natomiast jej klatka piersiowa powoli się
unosi. Nie mogę odwrócić wzroku. Nie, gdy Welch
pospiesznie kuca przy stopach Mony i sprawdza
jej puls.
– Zaprowadźcie ją do pokoju – nakazuje. Do
pokoju, nie do ambulatorium, gdyż tam zabiera
się wyłącznie najgorsze przypadki. Z Moną było już
znacznie gorzej niż jest w tym momencie. Tak
jak z nami wszystkimi.
Dziewczyny z Brygady Łodziowej można rozpoznać po nożach.
Mają pozwolenie na to, aby
nosić je przełożone przez szlufki w paskach. Wychodzą
przed resztę. Zawsze one. Łapią Monę za
ramiona, a potem prowadzą z powrotem do domu.
Rozlega się paplanina, kiedy podążamy za nimi, ale Welch
odchrząkuje.
– Dziewczęta – mówi, przeciągając słowo tak, jak zwykła
to robić w trakcie sprawdzania
pokoi. – Czy pozwoliłam wam
odejść? – Nikt nie odpowiada. Welch podnosi śrutówkę i podaje ją
pierwszej uczennicy w kolejce. – Zaczniemy od
nowa. Od początku.
Żadna z nas nie jest zaskoczona. Już dawno zapomniałyśmy,
jakie to uczucie. Ustawiamy się
więc w rzędzie, czekamy i oddajemy nasze strzały, czując
przechodzące z dubeltówki do naszych
rąk ciepło – ciepło Mony.
***
Podczas kolacji rozproszyłyśmy się i podzieliłyśmy na
mniejsze grupy. Zazwyczaj dawałyśmy radę
przynajmniej siedzieć w jednym pomieszczeniu, lecz
dzisiaj wzięłyśmy od Welch nasze racje i się
rozeszłyśmy. Część dziewczyn przyszła tutaj, do holu,
inne powędrowały do kuchni, gdzie usiadły
wokół starego pieca na drewno. Płonie w nim właśnie
ostatnia z zasłon. Po dniach takich jak ten
oraz przypadkach takich jak Mony, rozdzielamy się i
zastanawiamy, która z nas będzie następna.
Stoję przy schodach, oparta o poręcz. Nasza trójka jako
ostatnia otrzymała dziś jedzenie i nie
zostało niemal nic dobrego. Zaledwie dwie kromki chleba,
obie śliskie od pleśni. Gdy przyniosłam
tylko tyle, Byatt wyglądała, jakby miała się zaraz
rozpłakać – żadna z nas nie dostała nic na lunch,
ponieważ Reese uczciwie wygrała tę
pomarańczę – ale na szczęście Carson z Brygady Łodziowej
dała mi trochę przeterminowanej zupy. Czekamy, aż
natrafimy na otwieracz do puszek, żeby móc ją
zjeść. W międzyczasie Reese leży na podłodze, próbując
się zdrzemnąć, zaś Byatt patrzy w górę,
gdzie widać drzwi do ambulatorium na trzecim piętrze.
W czasach, w których ten budynek został zbudowany,
znajdywały się tam pomieszczenia dla
służby. Od wąskiego korytarza odchodzi sześć pokoi, nad
nimi mieści się taras, a pod nimi główny
hol o wysokości dwóch kondygnacji. Można się do niego
dostać, jedynie używając schodów na
mezaninie na drugim piętrze i przechodząc przez małe,
przekrzywione drzwi – zazwyczaj
zamknięte.
Nie lubię na nie patrzeć. Tak samo jak myśleć o
najbardziej chorej dziewczynie, którą tam
zabrano. Nie podoba mi się, że nie ma tam wystarczająco
dużo miejsca, by pomieścić każdą z nas,
oraz to, że wszystkie drzwi są zamykane od zewnątrz.
Gdyby ktoś chciał, mógłby zatrzymać kogoś
w środku.
Zamiast tego patrzę przez główny hol na szklaną ścianę
jadalni. Długie puste stoły porąbano
na rozpałkę, a sztućce wyrzucono do oceanu, abyśmy nie
dysponowały żadnymi ostrymi
przedmiotami. To było moje ulubione pomieszczenie w
budynku. Nie pierwszego dnia, kiedy nie
miałam gdzie usiąść, ale każdego kolejnego, gdy
schodziłam na śniadanie i widziałam Byatt
pilnującą dla mnie krzesło. Na pierwszym roku to zawsze
ona je dla nas zajmowała. Lubiła
wcześnie wstawać, by przed posiłkiem przejść się po
dworze. Spotykałam ją przy stole, gdzie
czekała z gotowym dla mnie tostem. Zanim zaczęłam
uczęszczać do Raxter, zawsze jadłam je z
masłem, lecz Byatt pokazała mi, że dżem jest lepszy.
Moją uwagę zwraca Cat, która po drugiej stronie
pomieszczenia ściska w dłoni otwieracz do
puszek. Odpycham się od barierki i ruszyłam w jej
kierunku, omijając czwórkę dziewczyn leżących
na podłodze. Ich ciała tworzą kwadrat, a głowy mają
ułożone jedna na brzuchu drugiej i próbują się
nawzajem rozśmieszyć.
– Widziałam, jak Carson się nad tobą zlitowała
– mówi Cat, kiedy do niej podchodzę. Ma
proste czarne włosy, ciemne oczy oraz rozważne
spojrzenie. Dopadł ją jeden z najgorszych
przypadków Toxu. Spędziła tygodnie w ambulatorium. Trzeba
było związać jej ręce, żeby nie
rozdrapywała skóry, gdy ta się gotowała i wychodziły z
niej bąble. Wciąż ma blizny, białe ślady na
całym ciele, jakby po ospie, a także pęcherze, które za
każdym razem pękają, krwawiąc na nowo.
Odwracam wzrok od nowej rany na jej szyi i się uśmiecham.
– Nie zajmie to długo.
Podaje mi otwieracz, więc wsuwam go za pasek. Pod
koszulę, aby nikt nie mógł mi go ukraść
po drodze do schodów.
– U was wszystko w porządku? – pytam. – Ciepło wam?
Cat ma na sobie raptem odpinaną polarową podszewkę z
kurtki swojej przyjaciółki. Obydwie
miały pecha w ostatnim przydziale ubrań, a poza tym tutaj
nikt nie daje rady utrzymać przy sobie
koca na długo. Chyba że nie spuszcza go z oczu…
– Tak. Dzięki, że pytasz – odpowiada Cat. – I, hej,
uważajcie z zupą. Najpierw się upewnijcie,
że puszka nie jest wybrzuszona na pokrywce. Mamy dość
zmartwień na głowie, nie potrzebujemy
do tego zatrucia.
– Okej. Przekażę to reszcie.
Oto cała Cat, miła na swój własny sposób. Jest z naszego
roku, a jej mama pracuje w
marynarce. Mój tata zresztą też. Raxter oraz Camp Nash to
jedyne namiastki cywilizacji w obrębie
kilku mil i przez lata zbliżyły się do siebie tak bardzo,
że Raxter udziela stypendiów dziewczynom,
których rodzice są zatrudnieni w marynarce. To jedyny
powód, dla którego tutaj jestem. Jedyny
powód, dla którego jest tu Cat. Na koniec każdego
kwartału jeździłyśmy tym samym busem na
lotnisko. Ona kierowała się do bazy w San Diego, z kolei
ja do tej w Norfolk. Nigdy nie zajmowała
dla mnie miejsca, ale kiedy się do niej dosiadałam,
posyłała mi przyjazny uśmiech i pozwalała
zasnąć na swoim ramieniu.
Ledwie siadam obok Byatt, a wtedy zaczyna się jakieś
poruszenie przy drzwiach frontowych,
gdzie gromadzą się dziewczyny Landry. Można nas podzielić
na jedenaście, może dwanaście grup –
jedne dość spore, inne mniejsze. Największa z nich
skupia się wokół Landry, dwa lata starszej ode
mnie, wywodzącej się ze starego bostońskiego rodu,
starszego nawet od rodziny Byatt. Nigdy za
bardzo nas nie lubiła. Ta niechęć jeszcze bardziej się
nasiliła, gdy kiedyś narzekała na brak
chłopców na wyspie, a Reese rzuciła jej najbardziej
obojętne spojrzenie, jakie kiedykolwiek
widziałam, i powiedziała:
– Ale za to jest mnóstwo dziewczyn.
To sprawiło, że coś podskoczyło w mojej klatce
piersiowej. Coś, co wciąż mogę poczuć w
nocy, kiedy warkocz Reese rzuca falującą poświatę na
sufit. Bliskość. Pragnienie.
Ktoś krzyczy. Dostrzegamy, jak tłum się miesza i splata w
ciasny okrąg, skupiający się wokół
osoby leżącej na podłodze. Schylam się, próbując coś
zobaczyć. Błyszczące brązowe włosy, ciało
wiotkie i kościste.
– Wydaje mi się, że to
Emmy – oznajmiam. – Ma swój pierwszy raz.
Gdy nadszedł Tox, Emmy była w szóstej klasie. Dziewczyny
z jej roku, jedna po drugiej,
gwałtownie wchodziły w dorosłość – ich pierwsze
paroksyzmy. Krzyczały, rozrywane niczym
fajerwerki. W końcu przyszła kolej na nią.
Nasłuchujemy, jak jęczy, jej ciało wygina się i dygocze.
Zastanawiam się, co otrzyma, jeżeli
cokolwiek. Skrzela jak Mona? Pęcherze jak Cat? Może kości
jak Byatt? Albo rękę jak Reese?
Niestety czasem Tox nie daje nic – tylko zabiera i
zabiera. Zostawia cię wycieńczoną i usychającą.
W końcu nastaje cisza, a grupa wokół Emmy zaczyna się
rozrzedzać. Wygląda całkiem nieźle
jak na pierwszy paroksyzm. Kiedy wstaje, chwieje się na
nogach i nawet stąd widzę jej żyły na szyi.
Wyróżniają się, jakby były bliznami.
Gdy otrzepuje spodnie z kurzu, słychać brawa. Julia z
Brygady Łodziowej odrywa kawałek
swojej nieświeżej bułki i podaje go Emmy. Dziś w nocy
ktoś zostawi prezent pod jej poduszką.
Może parę wsuwek albo kartkę z jednego z magazynów, które
wciąż przechodzą z rąk do rąk.
Landry ją przytula. Emma promienieje, dumna z tego, jak
dobrze to zniosła. Myślę jednak, że
uderzy w nią to później, kiedy już opadnie adrenalina i w
pobliżu nie będzie Landry. Prawdziwy
ból. Zmiana.
– Nadal jest mi przykro – mówię z
naburmuszoną miną. – Mnie nikt nigdy niczego nie dał z
okazji mojego pierwszego razu.
Byatt się śmieje. Jej dłonie szybko się poruszają,
otwierając puszkę, i podaje mi pokrywkę.
– Proszę. Mój prezent dla ciebie.
Zlizuję z niego warstwę zupy, ignorując jej musujący,
kwaśny smak. Byatt bierze łyk z
pojemnika. Gdy wypije jedną trzecią, poda ją mnie. Reese
zawsze jest ostatnia. Nie da się jej
przekonać do jedzenia w żaden inny sposób.
– Jak uważasz, kiedy ogłoszą nową listę osób do
Brygady Łodziowej? – przemawia głośno Byatt. Pyta mnie, chociaż chce
zwrócić uwagę Reese, która od dawna stara się o przydział do tej
jednostki.
Jej mama odeszła na długo przed tym, zanim rozpoczęłam
naukę w Raxter, ale poznałam jej
tatę, pana Harkera. Był dozorcą, konserwatorem oraz złotą
rączką. Przed epidemią i kwarantanną
żył w domku poza terenem szkoły, lecz potem marynarka go
przysłała, aby zamieszkał z nami. Gdy
Tox zaczął oddziaływać na jego ciało, poszedł do lasu. Od
tamtego momentu Reese próbuje go
odnaleźć.
Brygada Łodziowa jest dla niej jedyną szansą. Wyłącznie w
ten sposób może wydostać się
poza ogrodzenie. W skład grupy wchodzą zazwyczaj wciąż te
same trzy uczennice, dopóki któraś z
nich nie umrze, jednak kilka dni temu jedna z dziewczyn
powiedziała, że to była jej ostatnia
wyprawa i nie zamierza już więcej wychodzić. Taylor, bo o
niej mowa, jest prawie najstarsza z nas.
Zawsze służyła pomocą, uspokajała wszystkich i
przywracała do porządku. Nie potrafimy dociec,
co sprawiło, że zrezygnowała.
Krąży plotka, iż ma to związek z jej dziewczyną, Mary,
która zdziczała ostatniego lata.
Jednego dnia znajdowała się wśród nas, a następnego
zniknęła – w jej ciele pozostał jedynie Tox,
natomiast z oczu zniknął blask. Taylor była wtedy z nią,
musiała ją obezwładnić i władować kulkę
w głowę. Każda z nas myśli, że właśnie dlatego opuszcza
Brygadę Łodziową, ale kiedy Lindsay
wczoraj o to zapytała, Taylor uderzyła ją w twarz
zewnętrzną stroną dłoni i od tamtej pory nikt już
o tym nie wspominał.
Tymczasem nie powstrzymało nas to od rozważań na ten
temat. Taylor wciąż powtarza, że
czuje się dobrze, że wszystko u niej w porządku, lecz
odejście z Brygady Łodziowej nie jest
normalne. Zwłaszcza dla niej. Welch i dyrektorka wkrótce
będą musiały ogłosić, która z dziewczyn
zajmie jej miejsce.
– Może jutro – mówię. – Mogę
spytać.
Reese otwiera oczy i siada. Jej srebrne palce drżą.
– Nie rób tego. Tylko wyprowadzisz Welch z
równowagi.
– Dobrze – odpowiadam. – Nie
martw się. Wybiorą ciebie.
– Zobaczymy – mruczy Reese. Nie są to
najmilsze słowa, jakie kiedykolwiek sobie
powiedziałyśmy, ale blisko im do tego.
***
Tej nocy Byatt dokończyła szyć moje oko, lecz teraz nie
mogę zasnąć. Wpatruję się od dołu w
łóżko Reese, gdzie Byatt wielokrotnie wyryła swoje
inicjały. BW. BW. BW. Robiła to wszędzie. Na
pryczy, na ławce w każdej klasie, na drzewach w lesie,
nad wodą. W ten sposób oznaczała Raxter jako swoje. Niekiedy myślę, że gdyby
poprosiła, pozwoliłabym jej zrobić to samo ze sobą.
Cisza, trwa nieprzerwana cisza, aż około północy
przerywają ją dwa strzały. Spinam się, ale
ledwie mija jedno uderzenie serca, a docierają do mnie
rozchodzące się echem krzyki Brygady
Ogniowej.
– Czysto!
Nade mną chrapie Reese. Byatt i ja dzielimy dół,
ściśnięte tak ciasno, że mogę dosłyszeć, jak
zgrzyta zębami podczas snu. Ogrzewanie wyłączono już
jakiś czas temu, więc śpimy najbliżej
siebie, jak to tylko możliwe, w kurtkach i we wszystkim,
co mamy. Mogłabym sięgnąć do kieszeni i
poczuć tam gładką powierzchnię naboju.
Usłyszałyśmy o tym wkrótce po wyznaczeniu przez Welch
zmian Brygady Ogniowej. Na
pierwszej z nich dziewczyny dostrzegły coś z dachu, ale
nie mogły dojść do porozumienia, co tak
naprawdę widziały. Jedna stwierdziła, że było niewyraźne,
lecz lśniło oraz poruszało się niemal jak
osoba, przemieszczająca się powoli i miarowo. Druga
powiedziała, że to coś wyglądało na zbyt
duże jak na człowieka. Niemniej jednak wystraszyło je to
na tyle, że zebrały wszystkie dziewczyny
z Brygady Ogniowej w najmniejszym pokoju na drugim
piętrze, po czym pokazały im, w jaki
sposób otworzyć pocisk. Nauczyły je, jak zignorować
wewnętrzny dreszcz i połknąć proch
strzelniczy, bo to najlepsza trucizna, gdybyśmy
kiedykolwiek potrzebowały szybkiej śmierci.
Czasami nocą się zastanawiam, co one tam takiego
zobaczyły, ale czując łuskę w kieszeni,
wiem, że jestem bezpieczna przed czymkolwiek, czego się
wtedy bały. Tym razem przed oczami
mam wyłącznie Monę – Monę ściskającą dubeltówkę i Monę
wyglądającą tak, jakby chciała ją
sobie przyłożyć do czoła.
Przed Raxter nigdy nie trzymałam strzelby w ręce. W moim
rodzinnym domu mieliśmy tylko
pistolet wojskowy mojego taty, który przechowywał na
wszelki wypadek, kiedy przebywał poza
jednostką – ale był schowany pod kluczem. Byatt
wcześniej nawet nie widziała broni na oczy.
– Jestem z Bostonu – powiedziała, gdy ja i
Reese się z niej śmiałyśmy. – Nie potrzebujemy
tam karabinów, tak jak wy tutaj.
Zapamiętałam to, ponieważ prawie wcale nie wspominała o
domu. Nie nawiązywała do niego
w rozmowach, jak ja robiłam to z Norfolk. Nie wydaje mi
się, aby kiedykolwiek za nim tęskniła. W
Raxter nie pozwalano nam mieć komórek, więc jeśli któraś
z nas chciała zadzwonić do rodziny,
musiała podczas przerwy popołudniowej ustawić się w
kolejce do gabinetu dyrektorki.
Ani razu jej tam nie widywałam.
Obracam się, żeby na nią spojrzeć. Leży wyciągnięta obok
mnie i drzemie. Tęskniłabym za
domem, gdybym była z rodziny takiej jak ona, bogatej i
błękitnokrwistej. Taka jest między nami
różnica. Byatt nigdy nie pragnęła czegoś, czego nie
miała.
– Przestań się gapić – burczy, szturchając
mnie w żebro.
– Przepraszam.
– Co za menda – prycha, lecz splata swój
mały palec z moim i układa się z powrotem.
Po tym chyba zasnęłam, bo pamiętam jedynie pustkę. Nagle
mrugam, słysząc skrzypnięcie
deski podłogowej, a Byatt nie leży już przy mnie. Stoi w
progu i zamyka za sobą drzwi, wchodząc
do środka. Musiała się wymknąć, kiedy odpłynęłam,
pogrążona we śnie.
Nie powinnyśmy po nocach opuszczać swoich pokoi, nawet
jeśli chcemy tylko skorzystać z
toalety znajdującej się na drugim końcu korytarza. Panuje
zbyt gęsta ciemność, dlatego Welch
ustanowiła bardzo surową godzinę policyjną.
Podpieram się na łokciu, ale jestem ukryta w cieniu, więc
Byatt tego nie widzi. Przystaje u
stóp łóżka i wspina się po drabinie do Reese.
Jedna z nich wzdycha. Słychać krzątaninę, gdy się
usadawiają, a wtedy żółta biel warkocza
Reese zwisa z jej materaca i delikatnie kołysze się nade
mną. Dryfuje niczym pióra, pokrywając
sufit wyblakłymi świetlistymi wzorami.
– Hetty śpi? – pyta.
Nie wiem dlaczego, lecz spowalniam oddech, upewniając
się, że nie mogą mnie usłyszeć.
– Tak.
– Co jest? – docieka.
– Nic – odpowiada Byatt.
– Wyszłaś na zewnątrz?
– Tak – przytakuje.
Zazdrość skręca mi wnętrzności. Dlaczego nie zabrała mnie
ze sobą? I dlaczego opowiada o
tym akurat Reese? Nie podoba mi się, że Byatt widzi w
niej coś, czego nie dostrzega we mnie.
Jedna z nich się porusza, prawdopodobnie Byatt wtula się
w Reese. Śpi naprawdę blisko.
Zawsze budzę się z jej palcami w kieszeniach moich dżinsów.
– Gdzie poszłaś? – szepcze Reese.
– Na spacer.
Potrafię rozpoznać kłamstwo. Byatt nie ryzykowałaby po
to, żeby zwyczajnie rozprostować
nogi. Tego mamy pod dostatkiem każdego ranka. Nie, po jej
głosie wyczuwam, że coś ukrywa, a
zazwyczaj dzieli się ze mną swoimi sekretami. Dlaczego
tym razem jest inaczej?
Reese milczy, więc Byatt kontynuuje.
– Welch przyłapała mnie w drodze powrotnej.
– Cholera.
– W porządku – uspokaja ją Byatt. – Byłam jedynie na
dole w holu.
– Co jej powiedziałaś?
– Że zeszłam po butelkę wody na ból głowy.
Srebrna ręka Reese zgarnia mi warkocz z pola widzenia.
Potrafię sobie wyobrazić krótki
błysk jej oczu oraz zaciśniętą szczękę. Chociaż może w
ciemności jest łagodniejsza. Może pozwala
emocjom uzewnętrznić się tylko wtedy, kiedy myśli, że
nikt tego nie widzi.
Poznałam ją pierwszego dnia w Raxter. Miałam trzynaście
lat, ale nie wyglądałam na tyle.
Nie byłam trzynastolatką z wyraźnym biustem,
zaokrąglonymi biodrami i wyszczerzonymi zębami.
Byatt spotkałam już na promie kursującym z lądu na wyspę.
Rozegrałyśmy to bardzo krótko i
rzeczowo. Wiedziała, kim jest oraz kim ja powinnam być, i
uzupełniała mnie wszędzie tam, gdzie
tego potrzebowałam. Reese była inna.
Siedziała na schodach w głównym holu. Miała przyduży
mundurek, a podkolanówki opadały
jej na kostki. Nie wiem, czy już tamtego dnia dziewczyny
się jej bały, czy istniał jakiś inny powód.
Jeżeli zachowywały się tak, ponieważ była córką dozorcy,
dla mnie nie miało to żadnego znaczenia.
Inne uczennice z naszego roku gromadziły się wokół
ogniska tak daleko od niej, jak tylko się dało.
Byatt i ja minęłyśmy ją w drodze do pozostałych. Sposób,
w jaki Reese na mnie wówczas
spojrzała… Do dziś pamiętam ten płomienny gniew w jej
oczach.
Po tym incydencie przez dłuższy czas nic się między nami
nie wydarzyło. Uczęszczałyśmy na
wspólne zajęcia i wymieniałyśmy skinienia głową na
powitanie – to tu, to tam, w korytarzu, w
drodze pod prysznic. Któregoś razu z Byatt
potrzebowałyśmy trzeciej osoby do grupowego projektu
na francuskim. Reese była najlepsza w klasie, więc
wybrałyśmy ją.
To nam wystarczyło. Zanim się obejrzałyśmy, siedziała z
nami na obiedzie, stała obok nas na
apelu, i gdy sobie przypomnę, jak na mnie patrzyła
tamtego pierwszego dnia, nawet jeśli zwrócę
uwagę na to, że mój żołądek zaciska się za każdym razem,
kiedy wypowiada moje imię, to nie
miało znaczenia. Nadal nie ma. To najbliższa relacja,
jaką kiedykolwiek będę z nią mieć – jej łóżko
nade mną, jej cichy głos, gdy rozmawia z kimś innym.
– Czy myślisz – przemawia po
chwili – że jest coraz gorzej?
Mogę niemal usłyszeć, jak Byatt wzrusza ramionami.
– Prawdopodobnie.
– Prawdopodobnie?
– Chodzi mi o to, że nie mam
pojęcia – dodaje Byatt. – Z pewnością. Ale nie dla
każdego. –
Zapada krótkie milczenie, a potem znowu rozlega się jej
głos, tak cichy, że muszę się wysilić, aby
to usłyszeć. – Słuchaj, jeżeli wiesz coś…
Do moich uszu dociera odgłos szurania butów Reese, kiedy
odwraca się na drugi bok.
– Złaź – warczy. – Jest mi ciasno.
Czasami się zastanawiam, czy była inna, zanim odeszła jej
mama. Czy była bardziej otwarta?
Jednak z drugiej strony nie potrafię jej sobie takiej
wyobrazić.
Ruszam się, gdy Byatt wchodzi do łóżka, ale udaję, że
dalej śpię. Po prostu odwracam się do
niej plecami. Myślę, że obserwuje mnie przez moment, lecz
chwilę później się kładzie. Zasypiam
dopiero, kiedy niebo nad horyzontem zaczyna się powoli
rozjaśniać.
I jak? Skusicie się na lekturę? J
Okładka jak i fragment kusi. Na pewno po nią sięgnę. ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam. ;**
P.
https://zycie-wsrod-ksiazekk.blogspot.com/
Mam ochotę przeczytać. 😊
OdpowiedzUsuńChętnie przeczytam :)
OdpowiedzUsuńOj bardzo mnie ona intryguje! <3 Ostatnio co raz częściej sięgam po książki w podobnym klimacie, więc jeśli nadarzy mi się okazja, żeby ją poznać, na pewno to zrobię :D
OdpowiedzUsuńZAPRASZAM DO SIEBIE!